Bitwa o „Hobbita”

Nie ukrywajmy – okres przedświąteczny zdominowany jest przez kłótnie, waśnie i sprzeczki, bo trzeba umyć okna, posprzątać, zrobić zakupy i ugotować wszystko, co będzie się jeść przez kolejny tydzień, a czasu jest przecież tak mało! W efekcie wszyscy poddajemy się świątecznej gorączce. My też się trochę pokłóciliśmy zaraz przed świętami, ale – jak zwykle – na poziomie! Kością niezgody stała się ostatnia część „Hobbita”. Zobaczcie, kto uważa, że „Bitwa Pięciu Armii” jest HOT, a kto twierdzi, że NOT.

bitwa o hobbitaPaweł Świerczek o filmie:

not

Życie każdego fana porządkowane jest datom premier, które funkcjonują jak swoiste święta. Wszyscy (pełni nadziei i lęku zarazem) odliczamy dni i godziny do momentu, w którym zobaczymy nową odsłonę „Gwiezdnych Wojen” (jeszcze rok). Wszyscy zacieramy ręce, myśląc o nowym sezonie „Gry o Tron” (jeszcze trzy miesiące). I „Sherlocka” (jeszcze trochę). Są jednak premiery, które przynoszą tyleż ekscytacji, co smutku – po nich nie będzie już na co czekać.

O ile tak zwany „ogół” zgadza się w kwestii wysokiej jakości trylogii „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona, o tyle dwie pierwsze części „Hobbita” budziły już kontrowersje. Niżej podpisany, pomimo pewnych zastrzeżeń, należy do obrońców i fanów „Niezwykłej podróży” i „Pustkowia Smauga”. Pierwszy „Hobbit” doskonale wpisał się w nostalgiczną potrzebę powrotu do Śródziemia, zapraszając widzów do świata po dziecięcemu naiwnego, ale jakże absorbującego. Drugi [KLIK!] był krokiem w stronę postmodernistycznej zabawy światem Tolkiena – być może nie wszystkie zabiegi były tu udane, ale film nadrabiał humorem i fenomenalnymi scenami akcji. Tymczasem zwieńczająca opowieść „Bitwa Pięciu Armii” jest spektakularną porażką, w której, pomimo usilnych starań, nie sposób odnaleźć żadnych pozytywów.

Aby pozostać sprawiedliwym: walory produkcyjne najnowszego filmu Petera Jacksona są jak zwykle na wysokim poziomie, a ścieżka dźwiękowa Howarda Shore’a nadal tworzy połowę klimatu Śródziemia. Nie na takie pozytywy jednak się nastawiamy, idąc do kina, by przeżyć przygodę, pożegnać się z bohaterami, którym towarzyszyliśmy od trzech lat, i Śródziemiem, do którego kamery prędko pewnie nie wrócą. Mogłoby się wydawać, że finał „Hobbita” to samograj: wielka bitwa i wielkie pożegnania – nic tylko zaciskać pięści z emocji i płakać ze wzruszenia. Tymczasem Jackson wraz z zespołem robią wszystko, by nam to uniemożliwić. „Bitwa Pięciu Armii” mogłaby posłużyć za podręcznikowy przykład tego, jak nie powinno się pisać dialogów. Wszystkie pożegnania (nazwijmy je tak, aby uniknąć spoilerów) są albo zbyt krótkie, albo doprowadzone do granic absurdu. Pojedynki i sceny batalistyczne są nie tylko wtórne, ale też pozbawione werwy i polotu. Daleko im zarówno do brudnego realizmu bitwy o Helmowy Jar z „Dwóch wież”, jak i do szaleńczych choreografii z „Pustkowia Smauga”. Szwankuje logika przestrzeni (bohaterowie pojawiają się znienacka, w zbyt oddalonych od siebie miejscach), której nie udaje się ukryć pod efektownymi trikami.

Hobbit materiały prasowe5

fot./ materiały prasowe

Jeszcze bardziej niż w drugiej części nowej trylogii gubi się w tym wszystkim Bilbo, który jest przecież tytułowym bohaterem. Szkoda, bo Martin Freeman jest zdecydowanie najlepszy z całej obsady, a nie ma nawet okazji, by się wykazać. Na dalszy plan schodzi również wątek krasnoludzki, co sprawia, że z fabuły właściwie znikają pełnoprawni bohaterowie, z którymi moglibyśmy przeżywać filmową akcję. Ekranowy czas zajmują kuriozalne zmagania Legolasa z grawitacją, boleśnie melodramatyczny wątek romansu Tauriel i Kiliego (gdzie się podział wyzwalający humor z „Pustkowia Smauga”?!) i inne mało interesujące subploty.

Być może problemem „Bitwy Pięciu Armii” jest brak podłoża literackiego – w końcu większość wydarzeń z filmu nie została dokładnie opisana przez Tolkiena, co sprawiło, że scenariuszowemu teamowi (Fran Walsh, Philippa Boyens, Guillermo del Toro i Peter Jackson) Śródziemie wymknęło się spod kontroli. „Bitwę Pięciu Armii” można porównać do marnego fan fiction, napisanego przez kogoś, komu nikt nie powiedział, kiedy wypada powstrzymać wodze wyobraźni (gigantyczne, bojowe gąsienice drążące tunele, przywołujące na myśl „Wstrząsy” z 1990 roku z Kevinem Baconem, to najlepszy tego dowód). W każdej minucie słychać tu fałszywe nuty, a postaci – choć wciąż „nasze” – nie mówią już językiem Tolkiena. I choć na poziomie fabuły Bitwę Pięciu Armii wygrywa oczywiście dobro (to żaden spoiler), ostatecznym zwycięzcą jest niestety filmowe zło.

Hobbit materiały prasowe2

fot./ materiały prasowe

Patrycja Mucha o filmie:

hot

Po roku 2000 mało było tak wiekopomnych wydarzeń, jak data premiery każdej z części trylogii „Władcy pierścieni”. 10 lat później gorączka rozpoczęła się na nowo – w 2012 roku do kin weszła pierwsza część rozłożonego na czynniki pierwsze „Hobbita”. No i zaczęło się narzekanie: że klimat już nie ten sam, że jedno wielkie efekciarstwo, że rozbicie na trzy części to profanacja książki Tolkiena i tak dalej. Od tego czasu, cyklicznie co rok, przy premierze „Pustkowia Smauga” i „Bitwy Pięciu Armii” argumenty „przeciw” powtarzają się w niezliczonej liczbie recenzji.

Muszę przyznać, że nie rozumiem, dlaczego cała rzesza krytyków chce widzieć w tym filmie coś, czego Peter Jackson nigdy nie chciał zrealizować – prawdziwe, autorskie kino pełne samoświadomości, a ubogie w tandetę, kicz i „melodramatyczne chwyty”. Osobiście sądzę, że Jackson realizując każdy z filmów o Śródziemiu, czuł się jak w sklepie z zabawkami, w którym mógł otworzyć wszystkie pudełka, bo kto bogatemu zabroni. Czułość i ciepło, z jakimi reżyser portretuje świat Tolkiena, jest wyrazem jego osobistych fascynacji, dlatego i my w podobny sposób powinniśmy się do całej sprawy odnieść. Ta wizja może nam się podobać lub nie, ale na litość boską, „Hobbit” to kino czysto rozrywkowe i pewne receptory powinniśmy na czas seansu wyłączyć, a inne podkręcić.

„Bitwa Pięciu Armii” dostarcza bowiem tego, czego solidne kino rozrywkowe powinno dostarczyć, a twórcy poszerzają krąg odbiorców, dodając kolejne wątki: rozwijając sceny batalistyczne dla tych, którzy lubią porządną naparzankę i wplatając w tę opowieść historię o miłości elfki i krasnoluda, by kobiety towarzyszące facetom w kinach mogły odnaleźć coś dla siebie i sobie popłakać (tak, odrzucam tu wszystkie gendery, bo ogromna ilość fanek komedii romantycznych mówi sama za siebie). Nie rozumiem więc oburzenia na długość walk pomiędzy krasnoludami, efami i orkami, ponieważ zaspokajają one gusta niejednego kinomana i są skądinąd świetnie zrealizowane.

Hobbit materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Podobnie sprawa ma się z narzekaniem na wątek miłosny. Tak, Jackson bywa patetyczny i na przestrzeni całego filmu padają wielkie słowa, ale czyż „Hobbit” nie jest Wielkim Kinem? I czy melodramatyzm i pompatyczność to cechy, które sprawiają, że film z góry uznaje się za nieudany? Taką mamy dziś modę, żeby o wszystkim mówić szeptem lub nie mówić w ogóle, a przecież kino to atrakcjon i od samego początku miało raczej bawić i wzruszać – krótko mówiąc: wywoływać emocje. Sama lubię intelektualną grę twórców z publicznością, ale kiedy przychodzi czas na rozrywkę daję się jej ponieść. Zwłaszcza wtedy, gdy twórca nie wciska mi kitu o swoim filmie jako „kinie najwyższych lotów”. Ręka do góry, kto chciałby, żeby Bilbo Baggins kręcony był kamerą z ręki, najlepiej 16mm, obraz był przefiltrowany przez instagram, nie byłoby w ogóle scen batalistycznych, a miłość sprowadzała się do brudnego seksu? Oczywiście, w tej chwili hiperbolizuję, ale uważam po prostu, że czasem nie wiemy, czego tak naprawdę chcemy.

Być może mój próg dobrej zabawy nie jest postawiony zbyt wysoko, ale ja na „Bitwie Pięciu Armii” bawiłam się przednio, a wszelkie zalety, o których wspomina się mimochodem, tylko dodają smaczku do świetnie zrealizowanego obrazu. Niewiele można filmowi zarzucić w tym zakresie, bowiem sceny przedstawiające formowanie się szyków bojowych są bardzo mięsiste i w moim odczuciu bardziej „żywe” niż komputerowe (w porównaniu do podobnych scen z „Władcy pierścieni”), a muzyka sprawia, że poziom adrenaliny we krwi rośnie (choć bardzo mi brakuje motywów krasnoludzkich w ścieżce dźwiękowej, które zachwyciły mnie w pierwszej części „Hobbita”). Jest kilka zabawnych momentów, nie do końca trafionych, bo przytłaczających audiowizualnie (jak scena walczącego z samym sobą Thorina, przeglądającego się w złotej tafli czy walka Galadrieli z duchem Saurona) lub niekonsekwentnych na poziomie fizyki (tak, mnie też nie podobał się fruwający niczym nimfa Legolas). Przykro mi również, że niewiele czasu poświęca się w filmie Bilbo i jest to niestety główną i poważną wadą filmu, bo to w końcu kluczowa postać, mająca przecież wiele uroku.

Być może „Hobbit” stanie się moją „guilty pleasure” podobnie jak wiele innych filmów, które uznawane są za złe, a które ja z przyjemnością oglądam, raz za razem wzruszając się i śmiejąc z bohaterami. Być może „Hobbit” jest złym filmem, tylko wiele ludzi, podobnie jak ja, nie zwraca uwagi na wszelkie dociągnięcia i dobrze się bawi.

Hobbit materiały prasowe3

fot./ materiały prasowe

Film można obejrzeć w Cinema-City:

ccPoczujMagie_600x100 (1)

 

 

korekta: Paulina Goncerz