High Five! Strasznie śmieszne
Każdy ma czasem ochotę po wyjściu z kina porozmawiać z reżyserem i powiedzieć „No stary, trochę ci nie wyszło”. Czasem oznacza to, że nie wyszło nic, a czasem, że wyszło coś zupełnie innego i często jest to bardzo zabawne. Dziś z okazji Halloween prezentujemy Wam pięć filmów, które w założeniu miały straszyć lub określone były przez dystrybutorów niechlubną metką horroru (zmylając tym samym widzów), ale w czasie ich realizacji coś poszło nie tak i wyszło na opak.
Michał Twardowski czuje dreszcze (w kącikach ust), gdy przypomina sobie seans „Zmierzchu” / „Twillight” .
Bella po rozwodzie rodziców przenosi się do deszczowego stanu Washington. Tam poznaje nowych ludzi, w tym tajemniczego Edwarda, który pojawia się na zajęciach tylko w bezsłoneczne dni. Dziwne, prawda? No cóż, Edward jest wampirem – wolno mu. Mniej więcej tyle wiedziałem na temat „Zmierzchu”, gdy wybrałem się ze znajomymi na ten horror. Tak, horror – używając tego słowa zostałem zwiedziony przez rzekomo życzliwych mi ludzi, którzy zresztą sami byli święcie przekonani, że idą na film, który straszy. Okazało się, że „Zmierzch” jest straszny w zupełnie inny sposób, niż przewidywali jego twórcy.
Mój odbiór horrorów jest nieco paradoksalny: lubię je oglądać, choć nie lubię się bać – co czyni mnie idealnym odbiorcą filmów z potworami i zjawami wyskakującymi nagle z rogu ekranu. Nic zatem dziwnego w tym, że idąc na „Zmierzch” (i myśląc, że to horror), byłem nieco zaniepokojony. Od pierwszej sekundy oglądałem film w pełnym skupieniu, przygotowany na wszelkiego rodzaju próby pozbawienia mnie popcornu, który w wyniku nagłego spazmu strachu mógłby znaleźć się kilka rzędów za mną. Nic takiego jednak się nie działo: Kristen Stewart z mimiką nieheblowanej deski wpatrywała się w deszcz za oknem, a trupioblady Robert Pattinson z podobnym wyrazem twarzy ukradkiem wpatrywał się w nią. Przesilenie nastąpiło, gdy Edward, niczym zwinna sarenka, wbiegł do lasu i dumny pokazał swą metroseksualną klatę Belli. Gdy ujrzałem skrzące się brokatem ciało wampira byłem już pewny, że ten horror obejrzę z uśmiechem na twarzy.
Patrycja Mucha śmieje się do rozpuku oglądając „Atak gigantycznych pijawek” / „Attack of the Giant Leeches”:
Ilość amerykańskich filmów klasy B, opowiadających o różnego rodzaju monstrach (zabójczych pomidorach, gigantycznych krabach, morderczych mrówkach, bestii o milionie oczu itd.) jest naprawdę spora. Czy producenci tych filmów naprawdę myśleli, że zbiją fortunę na zmutowanych zwierzętach (i warzywach!)? A co ważniejsze: naprawdę myśleli, że te ich tekturowe stwory będą straszyć? Seriously? Pewnie nigdy nie uzyskamy odpowiedzi na te pytania, ale za jedno powinniśmy być tym ludziom wdzięczni: dziękujemy panowie (i panie?) za te koszmarne filmy, które my dziś możemy oglądać i śmiać się do bólu brzucha, przez co przynajmniej część z nas nie musi w dniu oglądania tych dobroci ćwiczyć z Ewą Chodakowską. Jednym z przykładów takiego filmu jest okropny, ale za to dostarczający wielu radości „Atak gigantycznych pijawek”.
Już na pierwszy rzut oka widać, że pijawki zrobione są metodą „wszystko za 4 złote” – to ni mniej, ni więcej jak tylko wypchane worki na śmieci. Te worki na śmieci żyją w bagnach, powstały (a jakżeby inaczej) w wyniku promieniowania nuklearnego i zabijają ludzi. Szeryf i jego pobratymcy stawiają czoła krwiopijcom, w międzyczasie popijając kawę, podawaną przez jedną z bohaterek, która chyba martwi się o poziom kofeiny w krwi mężczyzn. Scenariusz leży i kwiczy a dialogi zgrzytają zębami („Chodźcie, napijecie się kawy”, „Zrobię kawy”, „A może napijemy się kawy?”). Za to jest całe mnóstwo śmiechu, zwłaszcza w czasie śmierci kolejnych ofiar (czyż to nie zabawne?).
Za to wszystko odpowiedzialny może być tylko ktoś z domieszką naszej polskiej krwi oraz krewny mistrza filmów klasy B. Tak, reżyserem tego wspaniałego dzieła kinematografii jest Bernard L. Kowalski, natomiast producentem brat Rogera Cormana, Gene. Toż to jest dopiero combo!
Piotr Kałużny przestrzega przed sezonową wymianą opon, bo niektóre z nich mogą być mordercze:
Czy może istnieć coś bardziej absurdalnego niż powstająca do życia samochodowa opona? Otóż może. Wśród kalifornijskich pustkowi, gdzieś na obrzeżach cywilizacji, dzieją się rzeczy niebywałe, absurdalne, wymykające się jakiejkolwiek logice, a jednak przekonujące, śmieszne i straszne jednocześnie. Jakie może wzbudzać emocje samoczynnie poruszająca się opona, która wykorzystując kinetyczne moce, potrafi zabijać i niszczyć? Czy posiada jakieś uczucia? Czy kieruje się kodeksem moralnym? Jakie są jej priorytety przy wyborze ofiary? Wiele pytań, a odpowiedzi są łatwiejsze i bardziej błahe, niż wam się wydaje.
Choć francuski reżyser Quentin Dupieux oddaje hołd starym, dobrym i sprawdzonym schematom horrorów klasy B, to nie da się ukryć, że „Mordercza opona” („Rubber”) posiada sporo walorów intelektualnych, związanych z zabawą w dialog widz-spektakl. Poczynania śmiercionośnej opony obserwuje z daleka grupka turystów, którzy komentując na głos przebieg wydarzeń, są jednocześnie inicjatorami kolejnych zmian w fabule. Tak jak publiczność przed ekranem może tylko biernie się przyglądać, tak obserwatorzy, będący metaforą widzów, nawiązują nić porozumienia z oponą i jej ofiarami. Czy gumowy zabójca nie jest przypadkiem odzwierciedleniem naszych prymitywnych potrzeb? Absurd goni absurd, ale w tym wariactwie jest metoda. Przekonajcie się sami.
Marta Rosół boi się Słowacji dzięki „Hostel 2”.
Kto by pomyślał, że z roku 2007 zapamiętam właśnie to wydarzenie.
Wybrałam się z koleżankami z gimnazjum do Pizzy Hut, a jako że wieczór był jeszcze młody, a Kino Helios blisko, udałyśmy się na przypadkowy seans. Był to film o tajemniczym i intrygującym tytule „Hostel 2”. Jedynki nie widziałyśmy, ale co tam, na pewno jakoś ogarniemy – pomyślałyśmy. I nie ogarnęłyśmy.
Film w ogólne straszny nie jest, opowiadana historia prosta jak budowa cepa, ale pośmiać się można, a jakże! Śmiechem wybuchłam już na początku, gdy dowiedziałam się, że trzy dziewczyny z Ameryki jadą do Słowacji (Słowacja! Aaa! Przerażający kraj na końcu świata!). Są w tym filmie takie sceny, które, nie wiadomo dlaczego, nigdy nie opuszczą mej pamięci: kobieta z kosą w rękach, kąpiąca się we krwi swojej ofiary, pan z odciętym penisem i dużo, dużo krwi. Jest tam naprawdę dużo krwi. Czy wspominałam już, że w tym filmie jest dużo krwi?
Czytając recenzje filmu, dowiedziałam się, że jest on lepszy niż „Hostel”. Z czystym sumieniem mogę Wam zatem polecić maraton z filmami Eliego Rotha.
Ki, ki, ki, ma, ma, ma… Wojciech Sitek kieruje ostrze ironii w stronę filmu „Piątek trzynastego VI: Jason żyje” /„: Jason lives: Friday the 13th Part VI”:
„On wrócił. Człowiek zza maski. Wyczołgał się ze swej dziury” intonował Alice Cooper w utworze towarzyszącym szóstej części kultowego cyklu „Piątek trzynastego”. Zrealizowany w popowym anturażu singiel „He’s Back” zasygnalizował znaczące złagodzenie mrocznego klimatu serii i stał się zwiastunem absurdalnych przygód Jasona w Nowym Jorku i w kosmosie.
Produkcja zwraca dziś uwagę maksymalnie wykorzystanym potencjałem rozrywkowym. Slapstickowy humor i intertekstualna ironia wyznaczają nową jakość cyklu. Dorośli protagoniści nierozsądnie pozwalają się rozczłonkowywać, a dziecięcy bohaterowie czytają Sartre’a i dokonują trzeźwej oceny sytuacji. Oprócz oczywistych odniesień do monstrum Frankensteina i zombie w wariancie zaproponowanym przez Lucia Fulciego, spostrzegawczy widz odnajdzie szereg nawiązań i kryptocytatów konstruujących kolaż wielkich motywów kina grozy, wpisany w konwencję pastiszowej gry z oczekiwaniami widzów.