Polski Spielberg?

My, Polacy, lubujemy się w filmach historycznych. Pomimo że zbyt wiele zwycięstw na koncie nie mamy, to nawet o porażkach potrafimy nakręcić film, czasem nawet dobry. Lecz, Boże broń, nie krytykujmy naszej historycznej spuścizny – toż to przecież nie uchodzi. Dlatego zrecenzowanie najnowszego dzieła Janka Komasy „Miasto 44” to dla mnie trudne zadanie. Jedno jest pewne – film nie pozostawił mnie obojętną wobec tematu Powstania Warszawskiego, a nawet wgniótł w fotel, z którego nie potrafiłam się podnieść.

miasto 44 materiały prasowe

„Miasto 44”, reż. Jan Komasa / materiały prasowe

W polskiej kinematografii mamy tendencję do epatowania martyrologią. Uwznioślamy wszystko, jesteśmy Chrystusem Narodów i tacy chcielibyśmy pozostać. Są tematy święte, których lepiej nie ruszać: Katyń, katastrofa smoleńska czy właśnie Powstanie Warszawskie. Jednak znalazł się odważny reżyser, który postanowił wziąć się za bary z kwestią, która poróżniła już wielu Polaków. Janek Komasa zrobił film, który rozmachem dorównuje hollywoodzkim produkcjom wojennym, ale ma również w sobie odrobinę słowiańskiego charakteru, dzięki czemu możemy uznać „Miasto 44” za „nasze”. To taki dobry polski film z przytupem, a raczej wybuchem, zarówno pirotechnicznym, jak i emocjonalnym. Ryzyko, jakie podjął Komasa, opłaciło się, co widać po ocenach na 39. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, na którym zgarnął kilka nagród.

Wielu osobom wydaje się, że „Miasto 44” to film o Powstaniu Warszawskim. Jednak dla mnie tamte wydarzenia są tylko tłem dla ludzkich relacji, jakie narodziły się podczas jego trwania. Nie jest to historia Stefana (Józek Pawłowski), Kamy (Ania Próchniak) i Biedronki (Zofia Wichłacz), którzy wstąpili do konspiracji, by walczyć o wolną Warszawę. Jest to opowieść o młodości pogrzebanej w ruinach miasta, o straconym pokoleniu i zwyczajnym życiu w trakcie wojennej apokalipsy. Ci młodzi ludzie, poza chęcią obrony ojczyzny, pragnęli śmiać się, kochać i żenić. Nieopatrznie zapisali się na przyspieszony kurs dorastania, który nie każdemu z nich dane było ukończyć.

miasto 44 materiały prasowe4

„Miasto 44”, reż.Jan Komasa / materiały prasowe

Janek Komasa zdjął powstanie z piedestału i pokazał jego chaos, brud i bezsens. Mimo że nie chciał oceniać, nie udało mu się zachować obiektywizmu i większa część filmu obrazuje nieudolność działań powstańców. Tę pesymistyczną wizję można zrzucić na karb prawdy historycznej, bo też podczas 63 dni walki więcej trzeba było zapisać po stronie strat niż zysków. Wydaje mi się, że nie o dokładność faktów tutaj chodziło, ale o oddanie, za pomocą odpowiednich środków filmowych, realiów i atmosfery tamtego czasu. Właśnie za realizm, a nawet naturalizm scen, należy się twórcom głęboki ukłon, gdyż dzięki temu zdołali wzbudzić w odbiorcy wiele skrajnych emocji, zarówno tych spowodowanych stroną estetyczną filmu (scena z krwawym deszczem), jak i działaniami bohaterów. Odtworzenie przedwojennej Warszawy jest tak drobiazgowe, że aż trudno uwierzyć, iż to grafika komputerowa. Za złudzenie przedwojennej rzeczywistości – chapeau bas!

Proces projekcji-identyfikacji zadziałał u mnie ze wzmożoną siłą i sprawił, że podczas seansu czułam się, jakbym była w powstańczej Warszawie. Chciałam walczyć razem z tymi dzieciakami! Choć pewnie będąc na ich miejscu, schowałabym się w piwnicy bądź odstrzeliła sobie przypadkiem palec. Wartkość akcji rozgrywającej się na ekranie była tak intensywna, że nie nadążałam z reakcją na kolejne wybuchy, zgony czy wzniosłe chwile. Łzy więzły w gardle, a wzrok momentami nie ogarniał rozmachu scen.

miasto 44 materiały prasowe2

„Miasto 44”, reż. Jan Komasa / materiały prasowe

Komasa nie ukrywa swoich inspiracji twórczością Spielberga czy Scorsese, co jest widoczne w scenach zrealizowanych w slow motion, w których momenty o największym ładunku emocjonalnym są bardziej wyeksponowane. Lirycznie i subtelnie wybrzmiała przez to scena stosunku seksualnego, za to kiczowato wypadł pocałunek wśród świstu kul. Mocną stroną „Miasta 44” są dialogi, które zapadają w pamięć oraz dopracowane w każdym calu efekty specjalne. Jednak to, co uważam za największe osiągnięcie Komasy, to fakt, że zdołał stworzyć z grupy aktorów zgraną ekipę, przez co na ekranie stali się tamtym pokoleniem, które wspólnie walczyło o swoje lepsze jutro.

„Miasto 44” gra na emocjach i powala stroną wizualną. Pomimo kilku niedociągnięć narracyjnych, to film wciągający i dobrze się go ogląda. Współczesna ścieżka dźwiękowa momentami wywołuje uczycie dysonansu, ale przez większość czasu w zaskakujący sposób koresponduje z wojenną tematyką, a „Chryzantemy złociste” pozostają z tyłu głowy na długo po seansie. Na pewno znajdzie się wielu krytyków, którzy przekreślą ten film, w ogóle go nie oglądając. Jednak zanim ktoś rzuci kamień w stronę Komasy, niech pójdzie do kina, przeżyje te emocje i dopiero wtedy feruje wyroki; a wizja reżyserska niech wybrzmi w pełni na dużym ekranie. A mówię Wam – facet ma wyobraźnię. Czyżby narodził się nam następca Spielberga?