Nie wybiegam marzeniami poza nieosiągalne, ale marzę. Wywiad z Pauliną Lendą.

top

fot.: archiwum artystki

Rok 2008. Młoda, zaledwie 15-letnia Paulina Lenda staje na scenie „Mam Talent”. Tam wykonuje cover „Ready for love” i oczarowuje swoim niskim, głębokim głosem zarówno publikę, jak i jury. To prowadzi ją aż do finału. Niestety – późniejsze zderzenie z rynkiem muzycznym w Polsce bywa bolesne. Rok 2014. 21-letnia Paulina wydaje swoją pierwszą i – warto dodać – zupełnie niezależną płytę: „Wolf Girl”. W planach ma już kolejne wydawnictwo. Nie zabrakło chwil zwątpienia, ale trzeba przyznać, że walczy o swoje jak prawdziwa lwica czy raczej – wilczyca.

Sylwia Chrapek: Niedawno zakończyłaś swoją trasę koncertową po Polsce. Jak było?

Paulina Lenda: Było wspaniale. Z początku miałam dość mieszane uczucia ze względu na to, że stawiałam pod znakiem zapytania swoje dalsze muzykowanie. Chciałam tylko zakończyć to, co rozpoczęłam i dać sobie spokój, zająć się swoim życiem prywatnym. Jednak po kilku koncertach, rozmowach z ludźmi zaraz po (którzy to podzielili się ze mną cząstką siebie i którzy spowodowali, że nie tylko ja byłam „naga na scenie”, opisując swoje przeżycia, a którzy to po koncercie często stawali tam obok mnie), dotarło do mnie, że to właśnie o to w tym wszystkim chodzi, że to naprawdę ma sens.

S.C.: Promowałaś w ten sposób płytę – możesz coś więcej o niej powiedzieć?

N.P.: Zgadza się, promowałam w ten sposób swój debiutancki album „Wolf Girl”. Materiał zebrany na płycie to moje osobiste przeżycia zbierane na przestrzeni 20 lat, przemyślenia, problemy, w których tkwiłam, historie ludzi, którzy byli blisko, wydarzenia, które odcisnęły piętno na mojej psychice, emocje, które poznałam w młodzieńczym wieku, ledwo ubrane w jakieś większe aranże, surowo przedstawione na akustycznej płycie w postaci 10 piosenek – o moim umiłowaniu przyrody, tęsknocie, miłości, głupocie, naiwnej wierze, chęci walki… Płyta nagrana została w Studio 7 pod Warszawą, w którym miałam odpocząć po wybojach z firmą, z którą w tamtym czasie zmuszona byłam ciągnąć współpracę. Zaprosił mnie mój dobry znajomy z początków mojej muzycznej podróży, Jarek Zawadzki, bez którego – razem z Błażejem Domańskim, producentem płyty – „Wolf Girl” w ogóle by nie powstała.

S.C.: Jak wyglądał proces twórczy? Najpierw powstawały teksty czy melodia? Utwory, które pojawiły się na płycie to efekt lat pracy czy może tworzyły się one dopiero w trakcie nagrywania materiału?

P.L.: W większości przypadków piosenki te były już gotowe, wystarczyło tylko wejść do studia i je zarejestrować. Powstawały one jednak na przestrzeni kilku lat, kiedy to zbierałam swoje własne kompozycje i teksty „do szuflady”, pracując nad innymi projektami, które w końcowym rozrachunku nie ujrzały światła dziennego. Jeśli zaś chodzi o kolejność, to w moim przypadku pierwsze zawsze rodzą się dźwięki, dopiero później słowa. Początkowo jednak, kiedy zawitałam do studia, w mojej głowie w ogóle nie było planu stworzenia profesjonalnego wydawnictwa. W studio okazało się jednak, że materiał, który trzymałam w swojej szufladzie przez tak długi czas, odżył, a pewne uczucia i emocje poczułam na nowo. Przesiadywało tam głównie nasze trio: ja, Błażej i Lesław Matecki, który zabrał ze sobą swoje cudowne instrumenty. Kiedy już pojawiła się myśl, by zarejestrować wybrane piosenki, miałam jeden jedyny warunek, by wszystkie piosenki nagrać na setkę, co było zabawne, bo ten sam warunek chciał postawić mi Błażej. Zrozumieliśmy się więc doskonale. Nadaliśmy utworom nowych barw, Leszek zajął się udoskonaleniem aranży i moich koślawych prób grania na gitarze. Chciałam, by, tak jak w pierwszej wersji, materiał ten pozostał minimalistyczny, przez co miał on wbrew pozorom cięższe zadanie. Bazując na wersjach gitarowych, które przyniosłam, wzbogaciliśmy je o brzmienie ukulele, banjo i slide guitar.

S.C.: Trudno było wydać płytę samodzielnie?

P.L.: Nie będę oszukiwała, że był to łatwy proces, dla osoby która ma te 20 lat i brak firmy wydawniczej za sobą albo kogoś, kto zna biznes i mógłby mną chociaż pokierować. Jednak jestem już mądrzejsza o jakieś tam nowe doświadczenia, więcej dostrzegam, więcej rozumiem.

lenda1

fot. archiwum artystki

S.C.: Na ile ważna jest dla ciebie strona wizualna i cała otoczka pozamuzyczna? To tylko dodatek czy też istotny element?

P.L.: Jeśli mam być szczera, to nigdy wcześniej o to nie dbałam i tak naprawdę dopiero w tej chwili zaczęłam zajmować się też sobą od zewnątrz, że tak to ujmę. Nie chcę jednak, żeby była to otoczka stworzona na siłę na potrzebę „projektu”, ale żeby było to wszystko spójne z tym, co w środku, z tym, co najważniejsze.

S.C.: Pomysł na dziewczynę-wilka i związaną z tym estetykę jest w pełni twój? Skąd czerpałaś inspiracje?

P.L.: Oczywiście, cała „Wilczyca” była moim pomysłem. Inspirację na „Tańczącą z wilkami” na pewno po części zaczerpnęłam z mojej fascynacji Ameryką, kulturą Indian i przede wszystkim samymi wilkami, w których zakochałam się kilka lat temu. To „mój symbol”, zwierzę, w które na pewno przeistoczyłabym się po śmierci, gdyby istniała reinkarnacja. Przywołać mogłabym też na pewno jedną z najważniejszych dla mnie książek, „Wilka stepowego” Hermanna Hessego, która przerwała moje odosobnienie i brak zrozumienia, bo i ja borykam się z odwieczną walką dwóch stron mojej osobowości. Jeśli jednak chodzi o grafikę albumu, zaczęło się od tego, że nie chciałam, aby tak surowy, przepełniony ważnymi dla mnie historiami materiał, który zebrałam na płycie, zamknięty został w pudełku z banalnym zdjęciem mojej twarzy na okładce. Ponadto dwie najważniejsze dla mnie płyty, które posiadam, to „O” i „9” Damiena Rice’a – nie tylko za względu na walory stricte muzyczne, ale i graficzne. Minimalizm obu okładek to dla mnie prawie takie samo dzieło sztuki, jak sama muzyka. Prawie, bo kocham jego twórczość na zabój. Stąd też postanowiłam pójść tym tropem. Poza muzyką, podróżami i nudnym rodzajem kina, uwielbiam tatuaże. W tym samym okresie, w którym poszukiwałam odpowiedniej wizji swojej okładki, szukałam kogoś, kto mnie ponownie „wydziara”. Przez przypadek trafiłam na profil jednej z, moim zdaniem, najzdolniejszych tatuażystek w kraju, Karoliny Kubikowskiej-Janas (Emily’s Moose). Zakochałam się w jej pracach, napisałam z propozycją, poczuła to od razu – a przy okazji umówiłyśmy się na sesję! :)

S.C.: Chcesz w przyszłości być kojarzona z pseudonimem Wolf Girl?

P.L.: Na pewno nie miałabym nic przeciwko, tym bardziej, że i strona akustyczna, i ta, w kierunku której zmierzam, odpowiadają temu wizerunkowi. Jestem jednak sobą, Pauliną Lendą, nie traktuję tytułowego „Wolf Girl” jako pseudonimu.

S.C.: Jesteś teraz niezależna – to dla ciebie stan upragniony czy też wymuszony? Jak się z tym czujesz?

P.L.: Myślę, że bym to wypośrodkowała, ponieważ z jednej strony mój debiut został odrzucony przez kilku wydawców, którym to przedstawiłam i zmuszona zaistniałą sytuacją musiałam znaleźć inne rozwiązanie, by wydać płytę. Z drugiej jednak strony od zawsze chciałam, by ostatnie słowo należało do mnie, a nie do kogoś „z góry”. Bym to ja mogła zdecydować o czym śpiewam, jak to ma brzmieć, jak wyglądać w końcowym całokształcie. Jednak tak jak wszystko – i niezależność ma dwie strony medalu. Cieszę się strasznie, bo tak, jak wcześniej wspomniałam, nareszcie nie tylko patrzę, a „dostrzegam”, rozumiem więcej. Wiem, jak pewne elementy twórczości działają, w kolejności: od zapisu nutowego, po zgłoszenie utworów, poszukiwanie wydawnictwa, promotorów, zorganizowanie trasy koncertowej etc. Gdyby ktoś powiedział mi jeszcze kilka lat temu, że będę to wszystko robiła sama, że podołam, to parsknęłabym mu śmiechem prosto w twarz. Jednak nie zważając na efekt końcowy i niedużą promocję z powodu małej liczby kontaktów medialnych i brak hitów, którymi mogłabym promować to wydawnictwo – udało się. Materiał dotarł do tych, którzy byli przy mnie od początku, wierząc, wspierając i dodając siły.

S.C.: Nie chcesz być zaszufladkowana w ramach jakichkolwiek gatunków muzycznych. Czy mimo tego czujesz, że twoja obecna twórczość „to jest to”, czy też ciągle poszukujesz swojego muzycznego miejsca?

P.L.: Myślę, że nareszcie odnalazłam samą siebie i nie tyle „ujarzmiłam” swoje wieczne niepokoje, emocje, niezdecydowanie, rozedrganie i ciągłe rozdwojenie jaźni, a nauczyłam się z nimi żyć i współgrać, tworzymy razem taką przezabawną dziką watahę. :) Nie chciałam i nie chcę być szufladkowana, ponieważ na „Wolf Girl” brzmienia czerpałam z wielu inspiracji, głównie songwriterskiej akustyki – stąd do takiej „szuflady” wrzuciłabym ten album. Jest tam również jednak dużo folku, a żeby było zabawniej i na przekór – album podobno trafił na półkę „pop-rock”, stąd całe moje starania na nic, może z powodu barwy mojego głosu, może duszy… :) Cieszy mnie to jednak z jednego jedynego powodu . Otóż płyta, nad którą pracuję obecnie – bo mogę już to zdradzić, wena wróciła, energia i zapał również – będzie odsłoną wilczycy w okresie przebudzenia, bardzo żywej, która przejęła część obowiązków opieki nad stadem, stając się wilczycą alfa! I to nie znaczy, że nagle wskoczę do całkiem innego świata muzycznego, jak zrobiła to niedawno Agnieszka Chylińska lub co aktualnie próbuje zrobić Renata Przemyk, a będzie to nadal zachowane w podobnej stylistyce, którą chciałabym rozbudowywać. Wierna pozostaję dźwiękom, które inspirowały mnie przy każdej piosence z „Wilczycy” i na pewno nie będzie to jedyna akustyczna płyta, którą wydałam w swoim życiu, bo kocham takie kameralne granie. Tym razem chcę jednak powrócić do korzeni, dźwięków, które mnie wychowały, które odrodziły się we mnie po mojej podróży do Londynu, gdzie soul, blues i stary rock’n’roll wydobywa się z okien każdego porządnego lokalu.

lenda2

fot.: archiwum artystki

S.C.: Obecnie mieszkasz w Anglii. Jakie różnice zauważasz pomiędzy polskim a angielskim rynkiem muzycznym? Gdzie łatwiej znaleźć odbiorców?

P.L.: Jeśli chodzi o tzw. „podziemie” muzyczne, to różnicę zauważyłam taką, że to właśnie nasz rynek bardzo często jest bogatszy o wspaniałe talenty, które cechują się chęcią tworzenia, a nie parciem na szkło. Mamy wspaniałych tekściarzy, twórców i muzyków, którzy czują, a nie „popisują”, co po pewnym czasie zaczęło mi tu doskwierać i przez co też nie mogłam się tu do końca odnaleźć. Za duże ciśnienie. Największa, kolosalna różnica to poziom muzyki komercyjnej. Tutaj pop szeroko pojęty kompletnie nie razi, bo jest on utrzymany na wysokim poziomie artystycznym. Melodie, które wpadają do głowy, są bardzo często pięknymi kompozycjami! No i przede wszystkim teksty piosenek mają głębię, mało w nich zapychaczy typu: „łuooo, łuooooo”, a jeśli już się pojawiają, to by wzbogacić kompozycję jakąś wokalizą, modulacją głosu, która aż się prosiła, by wyskoczyć z gardła, a nie po to, by śpiewała to później cała gmina podczas święta pieczonego ziemniaka albo zlot fanek i fanów ze szkół podstawowych i gimnazjalnych (których wzrost liczby w ostatnich latach mnie przeraża), zakochanych w swoich nastoletnich gwiazdach pop. Soliści popowi w UK to nie tylko wykreowane produkty lub nawet półprodukty, jak to często bywa na naszym polskim rynku muzycznym, a Artyści. I piszę to celowo z wielkiej litery, przywołując Amy Winehouse, Adele, Jessie J, Lianne La Havas, Delilah, Emeli Sande, Ella Eyre (i mogłabym tak dalej), bo to tutaj komercyjne gwiazdy. Przy takim zestawieniu nie tylko nie wyłączasz radia, ale zwiększasz głośność. Życzyłabym sobie, żeby kiedyś i nasi promotorzy przebudzili się i wedle złotej zasady nie wyznawanej chyba tylko na naszym rynku komercyjnym: „Stop making stupid people famous”.

lenda3

fot. archiwum artystki

S.C.: Miałaś już okazję współpracować z różnymi artystami. Którą współpracę najlepiej wspominasz? Kto najbardziej cię zaskoczył?

P.L.: Wielkie zaskoczenia były dwa – jedno pozytywne, drugie negatywne. Od małego na talerzu najlepsze kęsy zostawiałam na koniec, tak więc i teraz zacznę od tego drugiego, od rozczarowania. Nie wymieniając z imienia i nazwiska – była to moja wielka idolka, która pomogła mi stanąć na nogi, kiedy jako dziecko nie czułam się dobrze z ciemną barwą swojego głosu. Kobieta, która bardzo ukształtowała mnie muzycznie. Zawiodłam się strasznie, bo jestem osobą słowną i jedyne, czego w życiu nie potrafiłabym wybaczyć, to kłamstwo. Wiele obiecała, słowa okazały się rzuconymi na wiatr, co sprawiło mi straszną przykrość, ale i utwierdziło w przekonaniu, żeby ufać zawsze tylko swoim. A do jej świata nigdy nie należałam i należeć nie będę. Zaskoczyło mnie jednak całe środowisko bluesowe, które okazało się „przyjaznym dla środowiska”. :) Poznałam chłopaków, którzy poza tym, że są genialnymi muzykami, są też cudownymi ludźmi. I potwierdziło się, że w końcu „warto być człowiekiem”.

Do worka z polskimi bluesmanami mogłabym dorzucić jeszcze Macieja Maleńczuka, ale po nim spodziewałam się tego, że mnie nie zawiedzie, zaskoczenia więc wielkiego nie było. I Misię Ff (Michalinę Furtak) z Tres.b, która jest strasznie sympatyczną dziewczyną! I mimo faktu, że projekt, któremu obie poświęciłyśmy swój czas, końcowo z mojej winy i z powodu decyzji, którą podjęłam, nie ujrzał światła dziennego, to kompletnie nie miała mi tego za złe, a zrozumiała i podeszła do tego bardzo po ludzku, pozostawiając miłe wspomnienie współpracy.

S.C.: A z kim chciałabyś jeszcze podjąć współpracę?

P.L.: Pamiętam, że to samo pytanie zadano mi kiedyś podczas finału „Mam Talent” i nie potrafiłam na nie odpowiedzieć, mając przed oczami swoją „świętą półkę” z albumami wszystkich mych miłości muzycznych. Dziś dochodzę do wniosku, że jednak dojrzałam, bo stoję twardo na ziemi, nie wybiegam marzeniami poza nieosiągalne. Ale marzę. I bardzo chciałabym stworzyć coś z ludźmi, których poznałam w ostatnich latach, a nawet miałam już okazję z nimi zagrać podczas wielu nocnych spotkań i jamów. Do tego wszystkiego marzę o tym, by wypalił wreszcie projekt zespołu, nad którym zacznę pracować z kilkoma cholernie zdolnymi muzykami po moim powrocie z Londynu. Z marzeń dalekich zaś: pan Artur Rojek na pewno, ale przede wszystkim Anita Lipnicka i Edyta Bartosiewicz. Jeśli kiedykolwiek dane byłoby mi chociażby stanąć na tej samej scenie z tymi mocarnymi kobietami – prawdopodobnie umarłabym ze szczęścia. Ale mam też jeszcze jedno skryte marzenie, które wielu wydaje się w moim przypadku pragnieniem dziwnym: o jakimś jazzowo-soulowym projekcie, który, mam nadzieję, będzie mi dane stworzyć kiedyś w przyszłości. Chciałabym zaprosić artystę ze sceny hip-hopowej, jedynej, której w Polsce nie mam nic do zarzucenia. W tym przypadku nazwisk i pseudonimów pojawiłoby się kilka, z „Wilkiem” Biszem  na czele oczywiście.

S.C.: W jednym z ostatnich wywiadów mówiłaś, że szukasz odpowiedzi, stabilizacji. Zdecydowałaś już jakie są twoje muzyczne plany?

P.L.: Przede wszystkim na ten moment zdecydowałam już, co dalej chcę począć ze swoim życiem, więc co za dużo, to niezdrowo. :) Podróż do Anglii była najwspanialszym doświadczeniem, jakie dotychczas mnie spotkało, bo wiele rzeczy zrozumiałam, wielu rzeczy się nauczyłam. Obudził się we mnie patriotyzm, którego przed wyjazdem nie mogłabym w sobie odnaleźć nawet gram. Ukształtował światopogląd, przewartościował system wartości. Dorosłam. Zatęskniłam za domem. Mam jednak nadzieję, że te muzyczne plany wyklarują się w najbliższych kilku miesiącach, ponieważ zaraz po skończeniu kursu pracy z głosem, którego się podjęłam w tutejszym college’u, wracam do domu. Jeszcze niecałe 2 miesiące, lada moment!

S.C.: Masz już jakieś zaplanowane koncerty w najbliższych miesiącach? Gdzie możemy cię usłyszeć, a gdzie kupić płytę?

P.L.: Po zakończeniu letniej akustycznej trasy promującej „Wilczycę”, która miała miejsce w te wakacje, na ten moment nie planuję więcej koncertów, a przynajmniej na pewno nie w najbliższych 2, 3 miesiącach. Jeśli jednak cokolwiek się wydarzy, informacje można śledzić na moim oficjalnym profilu, na który oczywiście serdecznie zapraszam. Jeśli zaś chodzi o płytę „Wolf Girl”, do zakupienia jest już w poszczególnych sklepach muzycznych.