Woodstock nie tylko muzyką stoi

Pierwszym skojarzeniem z Przystankiem Woodstock są niesamowite koncerty pod kostrzyńskim niebem. Do tego tłumy uśmiechniętych ludzi, błoto i kolejki do prysznica. Wydawać by się mogło, że nie można znaleźć mniej filmowego miejsca nie świecie. Otóż nie! Na tym festiwalu można również spotkać znanych aktorów i reżyserów (z którymi porozmawiamy na każdy temat), obejrzeć dobry film, a nawet zobaczyć na własne oczy Batmana idącego pod rękę z Wonder Woman. Takie rzeczy tylko na Woodstocku.

Woodstock

fot./ Patrycja Gut


Już w wesołym autokarze w drodze do Kostrzyna usłyszałam: „Musimy iść na spotkanie z Lindą! Widziałam wszystkie jego filmy. Kocham Bogusia!”. A któż nie kocha?

I tak moje pierwsze spotkanie z filmową sławą odbyło się pod dachem Akademii Sztuk Przepięknych, gdzie przywędrowały tłumy fanów Bogusława Lindy, aby chociaż spojrzeć na niego z bliższej lub dalszej odległości. Niektórym szczęśliwcom udało się nawet do niego przytulić, zrobić zdjęcie, ba, nawet dostać całusa! Rozmowa z Lindą dotykała przeróżnych tematów, ale skupiła się głównie na dywagacjach o aktorstwie, wolności, zmianach ustrojowych i kinie.

Bogusław, przystojny jak zawsze, odpowiadał szczerze i bez zbędnej kokieterii. Widać było, że ten człowiek „nic nie musi” i nie ma „parcia na szkło”. Spowodował to fakt, iż jego filmy zawsze były tzw. „półkownikami” – musiały swoje odleżeć, co nauczyło aktora cierpliwości oraz nieprzywiązywania wagi do sławy, która jest bardzo „iluzoryczna i niekonieczna”. Jak sam twierdzi, aktorstwo to niemęski zawód i nie lubi oglądać siebie na ekranie, gdyż ciągle myśli, że Bogusław Linda jako aktor jest tandeciarzem. Przełomem w jego karierze były „Psy” Pasikowskiego, po których musiał stać się Franzem Maurerem. Po oklaskach woodstockowej publiczności widać, że nadal nim jest. Film ten podniesiono do rangi kultowego, a sam aktor nawał go kinem moralnego niepokoju, bo powstał z rozczarowania rzeczywistością: „jest to film uczciwy i szczery”. Linda nagle stał się tak znany, że nawet byli więźniowie zaczepiali go na ulicy, pytając gdzie siedział, bo kojarzą jego twarz. Ze sceny padło również wiele mocnych słów o polskim kinie, które dziś opiera się tylko na pieniądzach, o tym, że Polska nie inwestuje w kulturę, a do władzy dorwała się banda tumanów, do których trzeba się niestety przyzwyczaić.

Woodstock2

Jak zwykle jednak najciekawszą częścią były pytania od publiczności: dotyczące „Psów”, próśb o zagranie w nowej wersji „Gadających głów”, życzeń urodzinowych dla mamy czy cytowania kwestii Franza. Padło też słynne pytanie: „Co ty wiesz o zabijaniu?”. Jak się okazało, niewiele.

Na drugi ogień poszła Agnieszka Holland, która dostojnie zasiadła na scenie i mentorskim tonem opowiadała o swoich reżyserskich początkach. Rozpoczęła pikantną anegdotką o swoim romansie z młodym malarzem w wieku 15 lat. Artysta powiedział, że dobrze maluje. Jak na kobietę. Tym stwierdzeniem utracił jej względy. Jednak Holland w pełni mogła wyrazić się dopiero w filmie. Przy swojej pierwszej produkcji zdołała poskromić głośną, polską ekipę filmową siarczystym przekleństwem, czym udowodniła, że będzie reżyserem. Dotknięto też tematu radzenia sobie z krytyką, ale reżyserka udowodniła, że jest twardą babą i bardzo trudno ją urazić. Pytania publiczności znowu popłynęły swoją drogą. Padło również takie: „O co chodzi z tymi kobiecymi piersiami? Dlaczego pani je tak eksponuje w filmach?”. Odpowiedź była krótka: „Bo kobiety mają piersi”. Pojawił się więc temat ukazywania nagości w serialach, z czym największy problem mają Stany Zjednoczone, gdzie nie można było pokazać przedziałka między pośladkami. W efekcie Holland wpadła na pomysł stworzenia protezy pupy, która maskowałaby tę część ciała i nazwała ją „crackless ass”. Widzowie byli też ciekawi, dlaczego Czesi potrafią śmiać się ze swojej historii, a Polacy nie. „Bo Czesi piją piwo, a my wódkę” – odrzekła reżyserka. Holland promowała też film Jana Komasy „Miasto 44”, którego filmowy namiot był na Woodstocku, ale o tym później.

Jednak najbardziej intrygującym filmowo-muzycznym zjawiskiem na festiwalu był dla mnie występ Arkadiusza Jakubika jako dr Misio. Nie jest on pierwszym aktorem, który próbuje swoich sił na deskach sceny muzycznej, jednak dr Misio jest dla mnie fenomenem, bo to tak „na serio”. Przy pierwszym kontakcie z jego muzyką myślę sobie: no wariat o ekscentrycznym image’u: garnitur, luźny krawat, kapelusz i duże okulary przeciwsłoneczne w białych oprawkach. Showman jak się patrzy. Z dużą ekspresją rzucał się po scenie, imitując ruchy Micka Jaggera, wykrzykując ciągle do publiczności, by „szli do nich”. Jakubik zaprezentował wraz z zespołem kilka nowych utworów m. in. „Pogo” czy „Powstaniec”, ale także znane już z pierwszej płyty utwory. Występ był bardzo energetyczny i żywiołowy. Zgromadził szeroką publiczność, która bawiła się przednio, spijając z ust dr Misio: „Pogo, pogo, pogotowie!”. Nie wiem, czy to kolejna rola aktorska Jakubika, czy sposób na kryzys wieku średniego. Myślę, że stworzył kreację godną każdego rockmana, wprawiając tysiące osób w dobry nastrój. Dr Misio jest lekiem na całe zło, a na jego koncercie można było się uśmiać do łez i potańczyć w deszczu.

Patrycja Gut BIO