High Five! Midnight movies

Koniec sesji, lato w pełni, wreszcie chwila spokoju. Zaczyna się okres imprez plenerowych i domówek (wiadomo, rodzice wyjeżdżają do Egiptu to impreza musi być!). Mamy też wiele eventów filmowych, na których możemy obejrzeć w doborowym towarzystwie (znajomych i PIWA) całkiem niezłe produkcje i poczuć klimat wieczornych seansów. Fenomen midnight movies nigdy nie dotarł do Polski, a i za granicą prawie nikt nie ogląda już jednego filmu 100 razy. Są jednak momenty, w których bawimy się świetnie oglądając film znany nam od podszewki, który staje się numerem jeden jeżeli chodzi o nocny chillout. Zaproponujemy Wam zatem pięć filmów, które my wybieramy na wieczorne seanse filmowe w towarzystwie znajomych i paru zimnych browarów, śmiejąc się i cytując do woli, kiedy trzeba wychodząc do kibla, bo i tak wiemy, co się stanie. Midnight movies na miarę naszych czasów.

poranek kojota

fot./ materiały prasowe

Patrycja Mucha robi sobie reset mózgu podczas seansu „Poranku Kojota”:

Ten temat jest dla mnie bardzo przykry. Moi znajomi, z którymi zwykle jeżdżę na wakacje, są sceptycznie nastawieni do moich ulubionych dzieł (nie rozumieją na przykład fenomenu „Spring Breakers”), a zatem, zwykle przy wybieraniu filmu na wieczorny seans, nie dają mi dojść do głosu lub grzecznie przemilczają moje propozycje. Muszę wtedy odrzucić swoje preferencje i żyć w zgodzie z innymi, którym w głowie jeno Amerikan Paje. Jest jednak grupa filmów, które lubimy oglądać wszyscy, łącząc się w uwielbieniu dla polskich durnawych komedii z początku nowego milenium. „Poranek kojota” zawsze godzi nas już od pierwszych scen i zwykle osoby, które nie widziały jeszcze (jakimś cudem) tego „dzieła”, przeżywają piekło, kiedy głośno cytujemy film i polewamy z „guźca, takiej świni z Afryki”. Naprawdę, nie ma nic lepszego niż chatka w górach, zimne piwo, grono znajomych, północ i oglądanie śmietanki polskiego kina (Michał Milowicz w formie!). Fabuła jest prosta i obfituje w absurdy, których przedstawienie możliwe jest tylko w polskim kinie. Główny bohater, po latach zamknięcia w więzieniu własnej pasji, wraca do życia i zakochuje się w piosenkarce o pseudonimie Naomi (!). Oboje nieomal przypłacają swoją miłość śmiercią w paszczy lwa (!!!), ale na szczęście ratuje ich Szef Wszystkich Szefów, Krzysztof Jarzyna ze Szczecina (tak, tak, TEN Krzysztof Jarzyna!). Takie rzeczy tylko u nas! Nie ma jednak wątpliwości, że ten film to kopalnia cytatów i idealna propozycja na wieczór, podczas którego wartość artystyczna nie jest najważniejsza.

Pitch black

fot./ materiały prasowe

Michał Twardowski bardzo późnymi wieczorami ogląda „Pitch Black”:

Midnight movie to nie tylko film, który można obejrzeć o północy, ale też rodzaj wyjątkowej opowieści, którą najlepiej ogląda się właśnie w późnych godzinach nocnych, z dala od nieprzychylnych wyroków i wyniosłych spojrzeń. Nie powinniśmy się wstydzić naszych ulubionych midnight movies, ale bezgranicznie je kochać i oglądać wielokrotnie, z wciąż niegasnącym entuzjazmem. Ja regularnie oglądam „Pitch Black” – horror sci-fi sprzed 14 (już?!) lat, o raczej przeciętnym budżecie, opowiadający o rozbitkach statku kosmicznego na pogrążonej w ciemnościach planecie, na której żyją tylko krwiożercze bestie doskonale widzące w nocy. Brzmi jak doskonały midnight movie! Nie będę jednak ukrywał, że „Pitch Black” jest filmem raczej średnim. W czym zatem tkwi jego (przyciągająca wciąż nocnych marków) siła? Po pierwsze: w samej tematyce. Wszak najlepiej oglądać w nocy film… o nocy. W „Pitch Black” bohaterowie zmuszeni są walczyć o przetrwanie w egipskich ciemnościach: próby ciągłego utrzymania jakiegokolwiek źródła światła sprawiają, że razem z filmowymi rozbitkami wstrzymujemy oddech, gdy tylko nikły płomyk zatańczy na wietrze. Po drugie: w bohaterze, a raczej w antybohaterze. „Pitch Black” jest bowiem pierwszą częścią trylogii o Riddicku, kosmicznym mordercy i anarchiście, który dzięki wypolerowanym gałkom ocznym (ależ tak!) lepiej widzi w ciemności niż za dnia. Obdarzony głosem potrafiącym kruszyć skały i imponującą muskulaturą (oba atrybuty należą do samego Vina Diesela) Riddick rzuca z ekranu suche jak chleb dla konia one-linery i ratuje od niechcenia swych towarzyszy niedoli, zapadając w pamięć jako prawdziwy twardziel o niekoniecznie gołębim sercu. Po trzecie, w końcu: w porze emisji. Zawsze oglądam „Pitch Black” na TVN-ie w późnych godzinach nocnych i polecam ten typ odbioru każdemu, kogo choć trochę przekonałem do ciemności, Riddicka i krwiożerczych potworów: nie ma nic bardziej „midnightowego” niż późne oglądanie telewizji. A na reklamach zawsze można zrobić herbatę.

mamma mia

fot./ materiały prasowe

Patrycja Gut po północy śpiewa piosenki Abby z filmu „Mamma Mia”.

Odwiecznym problemem każdego maratonu filmowego z przyjaciółmi jest ten pt. „co obejrzeć?”. Nigdy nie wiadomo, co wybrać: ten widział to, tamten nie lubi Brada Pitta albo ktoś boi się horrorów. Najbezpieczniejszym wyborem jest więc coś lekkiego, łatwego i przyjemnego, czyli musical! A jak dołożę do tego jeszcze „Gimme, gimme, gimme a man after midnight” i fałszującego Jamesa Bonda, to przepis na udany wieczór gotowy.

„Mamma Mia!” Phyllidy Lloyd zawsze poprawia mi humor i sprawia, że chce mi się tańczyć. Mimo że historia jest dość banalna, a kicz leje się z ekranu strumieniami, to uważam, że film ten rozrusza każde towarzystwo. Scenariusz jest prosty: Sophie ma wziąć ślub ze Skyem (!) na malowniczej wyspie Afrodyty (a gdzieżby indziej) i pragnie, by do ołtarza poprowadził ją ojciec. Jest jednak jeden mały problem: mama-hipiska Donna (Meryl Streep) nie wie, kto nim jest. Do wyboru ma aż trzech panów: Harry’ego (Colin Firth), Sama (Pierce Brosnan) i Billa (Stellan Skarsgard). Sophie zaprasza ich wszystkich, z czego wyniknie wiele przezabawnych perypetii. Wisienką na torcie są dwie szalone przyjaciółki Donny. Przy odpowiedniej ilości alkoholu, w trakcie oglądania, można urządzić sobie karaoke – wtedy zawsze przypominają się wszystkie teksty piosenek.

Pomimo że główni aktorzy nie posiadają głosów najwyższych lotów, to warto obejrzeć ten film dla świetnych utworów ABBY oraz genialnych strojów z epoki lat 70-tych pokazanych w ostatniej scenie. Brosnan, Firth i Skarsgard w lateksowych, błyszczących kombinezonach i na koturnach zwalają z nóg. „So dance, it’s our way to say goodbye” (KLIK!)

dróżnik

fot./ materiały prasowe

Piotr Kałużny uważa, że „Dróżnik” / „The Station Agent” jest dobry o każdej porze dnia i nocy…

…bo ten film wykorzystuje wszelkie atuty, którymi wyróżnia się niezależne kino amerykańskie spod znaku festiwalu w Sundance. Tak zwane małe filmy z małym budżetem muszą wyłuskać z opowiadanych historii wszystko, co możliwe, aby zadowolić publiczność i zatrzymać ją w fotelu na przysłowiowe dwie godziny, z czym, moim zdaniem, „Dróżnik” radzi sobie świetnie. Zastanawialiście się kiedyś, jak w jednej historii połączyć karła zamieszkującego domek przy torach, nadekspresyjnego Latynosa sprzedającego kawę przy drodze i malarkę, która ma problemy małżeńskie, ale nie posiada wyciskarki do czosnku? Jasne, takie myśli przychodzą czasem do głowy, kiedy ogląda się kolejną niepotrzebną reklamę w kinie. Niemniej, już 11 lat temu, pewien pan McCarthy (nie mylić z panem, który w latach 50-tych polował na komunistów) pomiędzy kawą a lukrowanym donutem taki pomysł zrealizował. Film może poprawić humor największym smutasom, bo jak tu się nie śmiać, kiedy bohaterowie, siedząc na torach, zachwycają się jedzeniem suszonego mięsa, wiwatują na widok przejeżdżającego pociągu i komentują wygląd ładnej bibliotekarki, która podkochuje się w owym karle. Smaczków tym filmie znajdziemy co nie miara. Na dodatek, wszystkich fanów serialu „Gra o Tron” zadziwią świetne początki Petera Dinklage’a, czyli serialowego Tyriona Lannistera. Jest to też świetny dowód na to, że nie każdy midnight movie musi być kampowym horrorem spod znaku „Rocky Horror Picture Show”, tudzież entym seansem „Fight Clubu”.

napoleon wybuchowiec

fot./ materiały prasowe

Gaba Bazan spędza rytualne wieczory przy filmie „Napoleon Wybuchowiec” / „Napoleon Dynamite”:

Ludzie mają różne dziwne zwyczaje – jednym z moich i mojej przyjaciółki jest spotykanie się na filmowe noce z dziwnymi filmami – im dziwniejszy, tym lepszy. Zasada jest jedna: ma być śmiesznie i absurdalnie. Tak też trafiłyśmy na genialny film: „Napoleon Wybuchowiec”. To jedna z tych pozycji, które albo się kocha, albo hejtuje – my zdecydowanie zakochałyśmy się w Napoleonie. Naszą nową tradycją stało się oglądanie go zawsze i wszędzie, kiedy tylko mamy do tego okazję. Prawda jest taka, że film jest na takim poziomie abstrakcji, że nie jestem w stanie streścić jego fabuły. W sumie nie ona jest tu ważna. Cały filmowy świat, który oglądamy na ekranie, jest jedynie tłem dla głównego bohatera – flegmatycznego nastolatka chodzącego w afro i śniegowcach (dodam, że wakacje spędził polując na rosomaki: KLIK!). Gdyby tego było mało, poznajemy także brata Napoleona, Kipa, który namiętnie próbuje randkować w sieci (KLIK!) i ich wujka Rico, bożyszcze wszystkich kobiet w mieście. Wszystko to zaprezentowane zostaje w możliwie najwolniejszej formie.
Przyznam szczerze, że nie wiem, gdzie tkwi czar tego filmu, ale znam go niemal na pamięć – cytatami mogę sypać jak z rękawa, a słynne „Goooooshhhh” Napoleona (KLIK!) jest już stałym elementem rozmów moich znajomych. Obejrzyjcie i sami oceńcie, czy kochacie, czy hejtujecie „Napoleona Wybuchowca”.