Teatr umarł, czyli jest nadzieja – subiektywna relacja z 32. Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi

W czasie Festiwalu Szkół Teatralnych słyszy się nieustannie o tym, że jest to wyjątkowe spotkanie studentów wydziałów aktorskich i święto młodych artystów. Słyszy się, bo niekoniecznie można to odczuć podczas imprezy. Zamiast tego mamy gorzkie diagnozy, narzekanie i poczucie, że właściwie nie ma przyszłości dla ludzi teatru.

PLAKAT-32-FST

Na samym początku owego „święta” odbywa się konferencja, podczas której jedni ważni panowie z drugimi jeszcze ważniejszymi panami ubolewają nad tym, że nie istnieją już teatry repertuarowe w starym stylu i że prowincje nie są już prowincjami, a duże ośrodki przestały być dla twórców najważniejszymi miejscami pracy i osobistych dążeń. Łódź wita młodych aktorów po swojemu, czyli chłodno, wręcz wrogo. Również w czasie spektakli można dokonać wstrząsających obserwacji, na szczęście jednak w większości wypadków nie są to aż tak przygnębiające spostrzeżenia.

Założeniem festiwalu jest prezentacja spektakli dyplomowych młodych aktorów, którzy – jak to zostało w jego trakcie powiedziane niezliczoną ilość razy – wychodzą spod cieplutkiej opieki szkoły w okrutny świat. I trzeba przyznać, że o ile sam festiwal jest prawdopodobnie jedną z bardziej opieszale organizowanych imprez tego typu, część spektakli prezentuje poziom wielokrotnie wyższy niż niektóre z propozycji prestiżowych wydarzeń. I to jest niezwykle budujące. We wszystkich inscenizacjach, które udało mi się zobaczyć w czasie festiwalu (przez litość pominę warszawską „Tonację Blue”) najważniejszym tematem jest śmierć wraz z nieoczywistą możliwością zmartwychwstania. Drugą kwestią, która pulsuje pod zewnętrzną tkanką spektakli, jest teatr i jego granice. Często młodzi aktorzy i prowadzący ich reżyserzy wskazują na nieprzekraczalność owych granic. Spotkałem się tu z wypowiedziami doskonałymi artystycznie, szczerymi i dojrzałymi, na które świeżość i energia młodych artystów znakomicie pracowała i przez które bolesne treści wybrzmiały niezwykle mocno.

Festiwal zainaugurował krakowski „Samobójca” Jerzego Treli, spektakl na swój sposób ciekawy, a na pewno prowokujący do zadania fundamentalnych pytań o funkcjonowanie teatru i aktora we współczesnym świecie. Spektakl Treli bazuje na nostalgii za starym, porządnym teatrem, w którym mamy do czynienia z estetyczną scenografią i kostiumem, inscenizacją, która tylko służy tekstowi dramatycznemu i z której widzowie wychodzą zadowoleni i pouczeni jasno wyartykułowanym morałem. Mnie taka nostalgia nie dotyczy, jednak muszę przyznać, że ta inscenizacja na swój sposób mnie urzekła. Spektakl nie jest zły. Jerzy Trela doskonale buduje sensy na scenie, nie tylko wydobywa z tekstu ostrą satyrę, ale i za pomocą cudownych subtelnych aluzji komentuje współczesność, szczególnie tak aktualną dziś „sprawę rosyjską” i kryzys religii czy ciągłość tradycji. Pod przykrywką farsowej fabułki pokazuje również nie nazbyt wprost, acz dotkliwie głęboką opresję patriarchalnego społeczeństwa wobec żon i matek. Spektakl przegrywa jednak tam, gdzie z założenia powinien być najmocniejszy. Młodzi aktorzy grają wyśmienicie w obrębie narzuconej im konwencji, jest to jednak aktorstwo zewnętrzne, płytkie i nieangażujące. Studenci popisują się doskonałym warsztatem, jednak są jedynie wykonawcami, nie artystami. Tworzą zgrany zespół, są niezwykle sprawni w każdym tego słowa znaczeniu, jednak nie dokonuje się tu żadna przemiana, żadna transgresja, nie może być mowy o utworzeniu się wspólnoty, wywołaniu u widza głębszych emocji, skoro aktorom nie pozwolono ich odczuwać, a kazano jedynie wywoływać efekty. Studenci z innych szkół wypadli o wiele lepiej głównie dlatego, że mieli więcej szczęścia przy doborze reżyserów przygotowujących ich pokazy. Pytanie, czy taki teatr jak ten pokazany w „Samobójcy” i takie pojęcie aktora, za którym wielu tęskni, ma jeszcze jakikolwiek sens, zostało dosadnie zadane. Moja odpowiedź na nie brzmi „nie”.

"Samobójca" fot. Ewelina Chrapusta

„Samobójca” fot. Ewelina Chrapusta

Definitywnym zwycięzcą festiwalu w ocenie jury okazał się spektakl „Ecce Homo!!!” w reżyserii Krzysztofa Majchrzaka. Trudno jest nie zgodzić się z tym werdyktem . Spektakl nie tylko doskonale pokazuje ogromny talent występujących w nim artystów. Niespodziewanie okazuje się też, że znakomity charakterystyczny aktor jest wyśmienitym reżyserem. Odważny formalnie, wysublimowany i ciekawie definiujący relację aktor-widz spektakl jest prawdziwą ucztą nie tylko teatralną, ale i intelektualną. Zasadzające się na dość prostym pomyśle przedstawienie zaprasza widzów do uczestnictwa w sesjach terapeutycznych grupy wszelkiej maści „popaprańców”. Głęboko melancholijny spektakl hipnotyzuje widza poprzez nieustanne powtórzenia, męczące i przez to oczyszczające dźwięki, szmery, słowa. Zagubieni bohaterowie, w których przeglądają się aktorzy i widzowie, to wykorzenieni, pozbawieni pewności własnego istnienia, budujący własną tożsamość poprzez kulturowe cytaty młodzi ludzie (niezależnie od metrykalnego wieku opowiadanych postaci), którzy jedynie w próbach odtworzenia pierwotnych plemiennych rytuałów mogą znaleźć chwilowe ukojenie. Aktorzy są młodsi niż bohaterowie spektaklu, jednak w przeciwieństwie do krakowskich kolegów nie próbują tego zewnętrznie odgrywać. Postaci zaczerpnięte z „Kuracji według Schopenhauera” są tylko pretekstem dla osobistej wypowiedzi młodych, interesujących osobowości, dzięki czemu „Ecce Homo!!!” jest wydarzeniem nietuzinkowym, autentycznym, głęboko dotkliwym i artystycznie wyśmienitym. Jedynym nieco fałszywym tonem spektaklu jest jego zakończenie – motywująca i budująca pointa, w której uczestnicy sesji terapeutycznej godzą się ze sobą i ze światem, a śmierć terapeuty jest dla nich fundamentem dla zbudowania nowego, lepszego życia. To wszystko oczywiście piękne i autentycznie wzruszające, jednak czy prawdziwe i przystające do tego tak brutalnego w wymowie spektaklu? Czy dawanie nadziei w finale nie jest rozpuszczaniem w słodkiej cieczy sedna sprawy i czy nie rujnuje tego, co zostało zbudowane przez reżysera w tak szalenie intensywnym spektaklu? Pytanie to pozostawiam otwarte.

fot. Bartek Warzecha

fot. Bartek Warzecha

Budujące zakończenie odpuszcza sobie Agata Duda-Gracz w swoich wrocławskich „Odysejach 2014”. I całe szczęście. Spektakl zapakowany jest w bardzo efektowną, chciałoby się nawet powiedzieć efekciarską oprawę. Po granym w dusznej salce prologu, aktorzy zabierają widzów do autokaru, którym jako Odyseje (Odysej Tego, Odysej Spóźniony, Odysej Ażtunagle etc.) wracają ze zwycięskiej wojny do ojczystej Itaki. Punktem wyjścia dla reżyserki, podobnie jak w wielu jej poprzednich spektaklach, są formy, idee i praktyki teatru średniowiecznego. Tym razem autorka bierze na warsztat formę misterium otwartego rozgrywającego się na planie miasta i łącząc je z uważną, twórczą lekturą homeryckiego eposu, tworzy skrajnie intensywne wydarzenie, w którym widz doświadcza głębokiej przemiany, niezależnie od estetycznej oceny spektaklu. Publiczność współuczestniczy w wyczerpującej podróży Odysejów, wraz z nimi przebywa w obskurnych przestrzeniach i dzieli z nimi frustracje, zmęczenie, niewygodę i rozpacz. Plany literackiej treści, narracji spektaklu i rzeczywistego działania, silnej obecności nakładają się na siebie, współistnieją, by ostatecznie granica między tym, co faktycznie doświadczalne, a tym co opowiadane zatarła się zupełnie. Nikomu, kto widział choćby jeden spektakl reżyserki, nie trzeba mówić, że proponowana przez nią opowieść jest niezwykle brutalna, wyszukana wizualnie i nieustannie balansująca pomiędzy patetycznym tragizmem a żenującą groteską. Estetyzacja przemocy i bardzo autorska, campowa, krzykliwa poetyka spektaklu dają zaskakujący efekt: stworzenie spektaklu niezwykle pięknego i boleśnie osobistego dla reżyserki i aktorów, a także dla lwiej części współtworzącej widowisko publiczności. Spektakl podejmuje popularny w dyplomach temat sytuacji życiowej młodych aktorów. Wykracza to jednak daleko poza zwyczajową kokieterię i środowiskowe lamentacje. Udaje się stworzyć uniwersalne, jednoczące widzów misterium, w którym opowiadany jest ból związany z rozwianymi marzeniami, planami i rojeniami. „Odyseje 2014” to wstrząsający spektakl o świecie, który się rozpadł i domu, do którego nie ma już powrotu.

"Odyseje 2014" fot. Greg Noo- Wak

„Odyseje 2014” fot. Greg Noo- Wak

Temat teatru i aktora najmocniej wybrzmiewa w wyreżyserowanym przez Rudolfa Zioło spektaklu łódzkich studentów „Marat/Sade”. Reżyser i scenograf świadomie nie ulega pokusie wprowadzenia widzów w przestrzeń spektaklu i nie próbuje tworzyć iluzji, że widzowie naprawdę uczestniczą w przedstawieniu organizowanym w domu wariatów. A mimo tej wyraźnie „wykreowanej”, oddzielonej od widowni przestrzeni, widz ma nieodparte wrażenie, że ogląda wymykające się spod kontroli dyrektora ośrodka przedstawienie o śmierci Marata. Aktorzy są w spektaklu tak ostentacyjnie przebrani za wariatów, że nie możemy mieć wątpliwości, że nimi nie są. A jednak wierzymy w ich szaleństwo. Już pierwszy monolog dyrektora wybrzmiewa znacząco. Oto przed wami grupa wariatów, dla których stworzenie rozrywki dla was – widzów – było terapią i nauką. Oto przed wami studenci aktorstwa, którzy przedstawiają swoją pracę. Zioło stworzył spektakl niezwykle precyzyjny, przewrotny, wyprowadzający z równowagi, w którym nic nie jest takie, jakim się wydaje i ubrał go w aż nadto konwencjonalną formę. Aktorzy w spektaklu są doskonali, tworzą bezbłędną machinę energetyczną, która stopniowo rozsadza duszną salę Teatru Studyjnego. W spektaklu uderza nie tylko ich zaangażowanie i talent, ale i zespołowość. Dawno nie widziałem aktorów tak wrażliwych na swoich partnerów i czerpiących z siebie nawzajem. W spektaklu na pierwszy plan wysuwa się piekielnie zdolny Paweł Dobek. Grający tytułowego markiza, niezwykle elektryzujący aktor – jeżeli tylko można wygłaszać takie sądy – jest najciekawszą osobowością festiwalu. W roli szalonego a jednocześnie pełnego miłosierdzia połączonego z pragnieniem piękna filozofa i skrajnie okrutnego reżysera i performera przejmowanego spazmami udręki i ekstazy Dobek mimo młodego wieku i braku doświadczenia wznosi się na wyżyny dostępne dla bardzo niewielu aktorów, jakich dane mi było oglądać. W morzu naprawdę znakomitych kreacji aktorskich prezentowanych na festiwalu jest jedynym, którego dalszy rozwój będę na pewno śledził z dużym zaangażowaniem.

"Marat/Sade" fot. Mikołaj Zacharow

„Marat/Sade” fot. Mikołaj Zacharow

Łódzki „Marat/Sade”, warszawskie „Ecce Homo!!!” i wrocławscy „Odyseje 2014” to spektakle doskonałe reżysersko, oryginalne, w których reżyserzy traktują swoich aktorów poważnie, skupiają się na stworzeniu pełnoprawnych inscenizacji, a nie pokazów warsztatu komedianckiego. Na te trzy inscenizacje nie wpływają nijak założenia, że „dyplom” to tylko efemeryczne występy przygotowane jedynie po to, by młodzi mogli się efektownie pokazać.

Właśnie w spektaklach dyplomowych Agata Duda Gracz, Rudolf Zioło i Krzysztof Majchrzak pokazali najpełniej warsztat swoich podopiecznych, pozwalając im zabłysnąć w skrajnych teatralnie sytuacjach i nie dając im żadnej taryfy ulgowej. W tych przedstawieniach młodzi aktorzy pokazują swoją niezwykle cenną gotowość do podjęcia wyzwań, odwagę i zaskakującą dojrzałość. Wrocławscy Odyseje pokazali, że z „szaloną” Agatą Dudą-Gracz potrafią tworzyć najwyższej klasy teatr o wiele lepiej niż uznani aktorzy z repertuarowych teatrów, o których marzą pedagodzy szkół teatralnych. Łódzcy kuracjusze domu obłąkanych zachwycili intensywnością swoich kreacji, bez której spektakl przy karkołomnych założeniach reżysera nie mógłby się udać. A słusznie nagrodzeni przez jury warszawiacy dokonali na sobie odważnego eksperymentu aktorskiego, dzięki któremu opowiedzieli szczerze i pięknie o nas wszystkich. I chyba po to są aktorzy, by mówiąc kłamstwa mówili prawdę.