Spoilerów nie będzie. Iluminacja
Pomimo rewolucji, jaką przeszła telewizyjna rozrywka, nadal zdarza się, że pewna przestarzała prawda znajduje dla siebie zastosowanie i mamy do czynienia z produkcjami, które okazują się zbyt nietypowe, zbyt wyrafinowane albo po prostu zbyt dobre dla małego ekranu. „Iluminacja” to jedna z takich zdeptanych przez widownię pereł.
fot./materiały prasowe
Serial opowiada historię Amy Jellicoe (Laura Dern), która wyjeżdża na terapię na Hawaje, po tym jak doświadcza publicznego załamania nerwowego. Terapia okazuje się przełomem w jej życiu: Amy wraca do domu przepełniona nowymi nadziejami i wolą zmian. Jak się jednak szybko okazuje, miesięczny wyjazd wcale nie rozwiązał jej problemów. Bohaterka dowiaduje się, że jej najlepsza przyjaciółka zajęła jej stanowisko pracy a wszyscy dawni znajomi odnoszą się do niej niechętnie. Życzliwa pozostaje dla Amy tylko matka (Diane Ladd) i były mąż (Luke Wilson), ale nawet oni nie podzielają wypełniającego ją po powrocie entuzjazmu i z dystansem traktują jej „iluminację”.
Trudno bowiem traktować ją w pełni poważnie. Terapia, której poddała się Amy nie miała wiele wspólnego z profesjonalną pomocą psychologiczną. Zamiast tego przypominała raczej wyjazd do hippie-new-age’owej wspólnoty, w której pacjentów karmiono bełkotliwymi hasłami żywcem wyjętymi z pociągowej literatury motywacyjnej. Amy poddała się tej kuracji z pełnym przekonaniem i jej nastawienie do świata przeszło, przynajmniej pozornie, pozytywną transformację. Trudno jednak powiedzieć, czy za stuprocentowy sukces można uznać osiągnięcie emocjonalnej stabilizacji kosztem oddania umysłu pod władzę ocierających się o śmieszność komunałów spod znaku „pozytywnej energii”.
fot./ materiały prasowe
Najsilniej rzucającą się w oczy zaletą serialu jest brawurowa rola Laury Dern, której udaje się doskonale uchwycić nieustannie tłumione szaleństwo i sprzeczności, jakie tkwią w Amy. Terapia raczej stłumiła wybuchową naturę głównej bohaterki, zamiast rzeczywiście ją ułagodzić. Oglądamy więc jak Amy co chwila balansuje, niczym linoskoczek nad przepaścią, starając się zachować psychiczną równowagę i społeczną akceptację. Przyszłoby jej to jednak z pewnością znacznie łatwiej, gdyby nie wróciła z Hawajów z poczuciem reformatorskiej misji. Amy nie tylko bowiem uznała, że zmieni siebie, ale postanowiła również zmienić cały otaczający ją świat. Właśnie tu tkwi źródło niemalże wszystkich konfliktów w „Iluminacji”. Obecność Amy wprowadza chaos i jest dla otoczenia uciążliwa, bo główna bohaterka surowo wszystkich ocenia – według własnej specyficznej miary – i stara się ulepszać rzeczy, które dla innych są wystarczająco dobre. Charakter misji Amy doskonale ukazuje drugą z największych zalet serialu, czyli jego niejednoznaczność i złożoną konstrukcję zamkniętą w obrębie nieskomplikowanej fabuły. Do pewnego stopnia bohaterka ma bowiem rację, wygłaszając swoje postulaty; trudno nie zgodzić się na przykład z tym, że wielkie korporacje postępują nieetycznie. Z drugiej jednak strony, Amy jest ignorantką i osobą tak naiwną, że nie sposób brać jej na poważnie. Nie potrafi również dostrzec, że czasem można kogoś skrzywdzić, ingerując w jego życie. Oglądając serial, cały czas jej kibicujemy i jednocześnie nie możemy opanować irytacji, jaką w nas wywołuje.
fot. materiały prasowe
Może zabrzmi to nieco dziwnie, ale uczucia jakie wywołuje „Iluminacja” najłatwiej byłoby mi porównać z tymi, których doświadcza się podczas oglądania niektórych starszych filmów Martina Scorsese. Mam tutaj na myśli takie tytuły jak „Król komedii” albo nawet „Taksówkarz”, gdzie główni bohaterowie są, podobnie jak Amy, psychicznie niestabilni, a przy tym opętani jakąś ideą albo nierealnym marzeniem. Są groźnymi, bo niedopasowanymi elementami w obrębie społeczeństwa. Nie są całkowicie niegodni naszej sympatii, więc, chcąc dla nich jak najlepiej, pragniemy, aby wybrnęli ze swojego szaleństwa i upodobnili się do normalnych ludzi. Z bólem patrzymy jak postępują na drodze prowadzącej wprost do samozniszczenia. W podobnie nieprzyjemnej, acz może nieco mniej ekstremalnej, sytuacji postawieni jesteśmy jako widzowie podczas oglądania „Iluminacji”. Niemalże cały czas błagamy ekranową Amy, aby dała sobie spokój z mrzonkami i zachowywała się jak wszyscy, abyśmy znów nie musieli cierpieć razem z nią, gdy po raz kolejny publicznie się ośmieszy. Zajmujemy tym samym miejsce, jakie w obrębie fabuły przynależne jest Kriście Jacobs, czyli byłej najlepszej przyjaciółce głównej bohaterki, która wciąż darzy Amy sympatią, a jednocześnie nie może znieść jej obecności. Amy nieustannie wprawia ją w zakłopotanie, zawstydza przed innymi ludźmi i zaburza jej uporządkowane, „normalne” i bezrefleksyjne życie. Być może właśnie ten brak oczyszczającej satysfakcji, to uczucie dyskomfortu, jakie wywoływał serial, sprawiło, że nie podbił on serc amerykańskiej widowni.
Dzisiaj już wiemy, że HBO, w głównej mierze z powodu niskiej oglądalności i wbrew opiniom krytyków, zdjęło „Iluminację” z anteny po dwóch sezonach z planowanych trzech. Z pewnością jest to strata, ale po zaliczeniu wszystkich osiemnastu odcinków trudno nie odnieść wrażenia, że seria dotarła do swojego naturalnego zakończenia. Nikogo nie powinna zatem od „Iluminacji” odstraszyć obawa przed jakimś wielkim finałowym cliffhangerem bez szansy na rozwiązanie. Fanom pozostaje tylko czekać na nowe telewizyjne projekty Mike’a White’a (pomysłodawcy i scenarzysty serii, a jednocześnie odtwórcy jednej z głównych ról) w nadziei, że brak komercyjnego sukcesu nie zniechęci go do angażowania się w kolejne ambitne przedsięwzięcia.
Więcej na: