High Five! Filmy z jajem

Święta Wielkanocne trwają w najlepsze, czas więc, byście mogli umilić sobie czas przy lekkiej lekturze. Dzisiejszą nazwę High Five można interpretować na wiele sposobów, i tak też się stało: każdy z piszących inaczej zrozumiał to hasło. Przekonajcie się zatem, co dla każdego z nas oznacza „film z jajem”.

funny games materiały prasowe

 fot./ materiały prasowe

Wiktoria Ficek ma dystans do wielkanocnych jajek przez „Funny Games”:

Z chaosu wyłoniło się olbrzymie jajo, z którego wykluł się świat – oto najstarsza wzmianka na temat głównego atrybutu Świąt Wielkanocnych. Kwestia nie jest jednak tak oczywista. Dzięki pewnemu wyjątkowemu reżyserowi, który stworzył ogrom niekonwencjonalnych dzieł, jajo stało się dla mnie zaprzeczeniem odrodzonego życia. Nie wyłoniło się z chaosu, ale go wprowadziło. „Funny Games” Michaela Haneke to film z jajem dosłownie i w przenośni. Ojciec, matka i syn wybierają się za miasto, gdzie cisza i izolacja pozwoli im spokojnie wypłynąć nad jezioro i oddać się wyczekiwanej przyjemności żeglowania. Jednak jakiś element nie pasuje do rodzinnego obrazka. Niepokój dostrzeżemy już w czołówce –KLIK!

Jajko. To właśnie ten produkt spożywczy stanie się pretekstem do prowadzonej przez morderców gry pod tytułem: „Zakładacie się z nami, że jutro o 9 będziecie jeszcze żywi, a my zakładamy się z wami, że będziecie martwi, ok?”. Sprawcami zła w „Funny Games” są młodzi chłopcy, Paul i Peter. Jestem prawie przekonana, że jeśli któregoś dnia jakiś mężczyzna odziany w biel zapuka do moich drzwi i spyta, czy mogłabym pożyczyć mu parę jajek, to rozpłacze się na miejscu lub uderzę go czymś znajdującym się w zasięgu ręki.

Fascynuje mnie popkultura, ale chyba jeszcze bardziej jej krytyka. Trzeba mieć jaja, by zadrwić z masowej publiczności w tak intrygujący i dosadny sposób, jak zrobił to Haneke. Szkoda tylko, że przez niego jedzenie wielkanocnych jajek nie sprawia mi już takiej przyjemności.

Seksmisja materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Patrycja Mucha twierdzi, że w „Seksmisji” wszystko kręci się wokół jaj:

Co było pierwsze – kura czy jajko? Tego nie wiem, ale wmawia nam się, że najpierw pojawił się mężczyzna, a dopiero potem kobieta i za to musimy cierpieć od początków świata. Tak jest panowie, my, kobiety, jesteśmy jak Adaś Miałczyński z „Nic śmiesznego”: zawsze drugie. Ale dość tych feminizujących wywodów; niech film mówi sam za siebie. Film, w którym WSZYSTKO kręci się wokół JAJ. Bo nawet jak jest ich tylko kilka (sześć, jeśli mogę zaspojlerować), to ZAWSZE stawia się je w samym centrum uwagi. Mowa oczywiście o „Seksmisji”. Oprócz tego, że film jest przezabawny w niesłychanie inteligentny sposób (a więc jest „z jajem”), to przeciwstawia solidarność jajników przeciw dwóm biednym wymoczkom, którzy zaburzają dotychczasowe życie kobiecej społeczności podziemia. Jaja zawsze mają parcie na szkło i prą do przodu jak się da, bo przecież „żeby chłop nie mógł z gołą babą w windzie?”. Albert i Maks muszą jednak opanować buzujący w nich testosteron, by móc uwolnić się ze sterylnego świata sztucznych zapłodnień, by ostatecznie i tak postawić na swoim. Wszystko zatem wraca do normy. Ech. A mogło być tak pięknie! 

Jezus Chrystus łowca wampirów materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Gaba Bazan została zrobiona w jajo przez twórców filmu „Jezus Chrystus – Łowca Wampirów” / „Jesus Christ Vampire Hunter”:

„Jezus Chrystus – Łowca Wampirów” to jeden z tych tytułów, których nikt nie zna (dodam, że nie jest to must see sezonu).

Nie pamiętam w jaki sposób dotarłam do tego filmu. Nie przypuszczałam też, że kiedykolwiek wspomnę tę amatorską produkcję na forum publicznym. Uważam jednak, że do High Five z jajem „Jezus Chrystus – Łowca Wampirów” nadaje się wprost idealnie.  Oglądałam ten film z przekonaniem, że producenci są odważni i zwyczajnie robią sobie jaja z widzów.  Nie można bowiem podejść do tego inaczej, niż z dużą dozą dystansu.

Wyobraźcie sobie najbardziej absurdalny film, dodajcie grę z religijnym tabu, złamcie wszystkie zasady moralne i przyprawcie meksykańsko-kanadyjską produkcją. Gwarantuję, że to, co stworzyliście w swoich głowach w dalszym ciągu nie ma szans równać się z tym „dziełem”.

Jezus Chrystus zstępuje na Ziemię by uwolnić świat od ataków wampirów-lesbijek, a wszystko to za pomocą karate. Zresztą nie pozbawię Was tej przyjemności – sami zobaczcie jak wyglądają wschodnie sztuki walki w tym wydaniu KLIK!  Gatunkowo film balansuje na granicy komedii, horroru, musicalu, filmu karate… wymieniać mogłabym bez końca. Znajdziemy tu wszystko i nic – dlatego też stale się zastanawiam, czy ten film jest, być może, tak irracjonalny, że aż mądry? Czy reżyser próbował coś nam przekazać?

Dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że (jak podaje filmweb.pl) nikt z aktorów występujących w tym filmie nie rozwinął swojej kariery. Zostawiam Was ze sceną walki modern Jezusa w adidasach z ateistami okraszoną mocną ścieżką dźwiękową KLIK! Przyznaję, official, I died.

Wielka heca Bowfingera materiały prasowe

fot./ materiały prasowe 

Michał Twardowski wcina świąteczne jaja podczas seansu „Wielkiej hecy Bowfingera” / „Bowfinger”:

„Filmy z jajem” mało oryginalnie kojarzą mi się z komediami, ale nie jest to chyba zły trop. Wszak niezbywalną częścią każdych świąt jest wspólne, rodzinne oglądanie telewizji, a skoro nie ma filmów szczególnie wielkanocnych (niech nikt mi nie wmawia, że Wielkanoc ma równie świąteczny klimat, co Boże Narodzenie – jajka i zające gorzej się sprzedają), to najlepiej obejrzeć z bliskimi niezobowiązującą komedię. Idealnym przykładem łatwego i przyjemnego, kanapowo-sofowego filmu jest „Wielka heca Bowfingera” ze Stevenem Martinem i Eddiem Murphym w rolach głównych. To komedia z lat 90., czyli czasów zanim jeszcze ci dwaj panowie zaczęli rozmieniać swe kariery na drobne. Tytułowy bohater „Wielkiej hecy…” to trzeciorzędny producent filmów klasy D, który postanawia odbić się od dna (finansowego oraz psychicznego) i zrealizować wielką produkcję science fiction angażując jednego z topowych aktorów Hollywood. Niestety, gwiazdor odmawia współpracy, jednak Billy Bowfinger nie z takich tarapatów wychodził!Producent stwarza ekipę filmową z debiutujących aktorów, domorosłych speców od efektów specjalnych, kilku nielegalnych imigrantów z Meksyku oraz psa i postanawia nagrywać gwiazdora bez jego wiedzy i zgody. Dzięki temu przez półtorej godziny jesteśmy raczeni różnymi gagami, szalonymi pomysłami i przygodami Bowfingera i jego ekipy, nie wyjłączając z tego sadystycznej przyjemności z oglądania Eddiego Murphy’ego w roli hollywoodzkiego gwiazdora, który zaczyna wierzyć, że kręcony wokół niego „Pękaty deszcz” (tak nazywa się produkcja Billy’ego: szablonowy tytuł dla filmu sci-fi z najniższej półki) dzieje się naprawdę. „Wielka heca Bowfingera” to czysta rozrywka nie tylko na święta, ale jeśli mamy pozostać w jajecznej tematyce: trzeba mieć jaja, żeby pogrywać sobie z show-biznesem tak, jak Billy!

Gorący towar materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Patrycja Gut przypomina, że baby też mogą mieć jaja, tak jak bohaterki „Gorącego towaru” / „The Heat”:

Święta wielkanocne kojarzą mi się z pokutą, cierpieniem zwieńczonym radością i ogólną atmosferą powagi i zadumy. Aby rozładować trochę te emocje,  proponuję obejrzenie komedii kryminalnej, która  nie będzie miała wiele wspólnego z kontemplacyjnym stanem ducha: chodzi o „Gorący towar” w reżyserii Paula Feiga. Główne role odegrały w nim dwie „baby z jajami”: Melissa McCarthy (detektyw Mullins) i Sandra Bullock (agentka Ashburn) – duet, który sprawił, że śmiałam się do rozpuku.

Sara Ashburn jest utalentowaną agentką FBI, która swoim perfekcjonizmem i popisywaniem się sprawia, że nikt jej nie lubi i nie chce z nią pracować. Jest kwintesencją postawy, którą można opisać jednym zdaniem: „Jak zniechęcić do siebie ludzi  i skończyć w samotności z cudzym kotem”. Kiecy zachciewa jej się awansu zostaje zmuszona do współpracy z Shannon Mullins – policjantką stanowiącą jej przeciwieństwo. Jest to po prostu herod baba, wyglądająca jak harleyowiec, która sieje postrach na swoim posterunku, a w lodówce zamiast jajek trzyma granaty oraz cały arsenał broni palnej. Można się od niej wiele nauczyć: od ekscentrycznych metod pracy, przez sposoby spławiania ekskochanków, po wyrażanie swojej seksualności za pomocą mowy ciała.

Reżyser idealnie dobrał aktorki, co najlepiej oddaje  sekwencja, w której bohaterki w hektolitrach alkoholu topią rozczarowanie spowodowane odsunięciem od śledztwa i tańczą do upadłego. Bezcenne wrażenia. Na ekranie widać chemię między nimi, chociaż muszę przyznać, że pierwsze skrzypce w tym duecie gra jednak McCarthy, która w tak poetycki sposób rzuca przekleństwami, że trudno powstrzymać śmiech. Błyskotliwe dialogi, świetne gagi i dobre aktorstwo – czego chcieć więcej? Jedynie radosnych świąt, smacznych jaj i udanych bab wielkanocnych.