Nocne Dyskusje Teatralne: „Koriolan” i „Frankenstein”

Sama musiałam sobie zadać pytanie: czy poszłam do Multikina na Toma Hiddlestona i Benedicta Cumberbatcha czy na Koriolana i Frankensteina? – mówi Ania Majewska. Kasia Niedurny opowiada na widok którego aktora teatralnego piszczy mentalnie. A to wszystko w Nocnej Dyskusji Teatralnej o retransmisjach spektakli National Theatre w sieci polskich Multukin.

Brytyjski teatr na dużym ekranie w Multikinie_PLAKAT (448x640)

Kasia Niedurny: Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz Aniu, ale pomysł puszczania w Multikinie retransmisji najważniejszych, a raczej najpopularniejszych sztuk National Theatre uważam za świetny chwyt. Przynajmniej marketingowy. Nigdy nie widziałam w teatrze tylu nastolatek, co na tej sali kinowej.

Ania Majewska: Zdecydowanie. Sama musiałam sobie zadać pytanie: czy poszłam do Multikina na Toma Hiddlestona i Benedicta Cumberbatcha czy na Koriolana i Frankensteina? A każdy z tych seansów byłby inny. U nas nawet Poniedziałek nie sprawia, że nastolatki piszczą. Atmosfera w kinie pełnym geeków i fanów popkultury oswaja poważną ideę oglądania spektaklu National Theatre. Szczególnie że ci, którzy przyszli zobaczyć Lokiego i Sherlocka, często wychodzą z głową pełną Szekspira.

Kasia: Ja tam piszczę przy niektórych aktorach teatralnych, ale w głowie i trochę wstydliwie. Ach, ten Marcin Czernik… Wróćmy jednak do rzeczy. Mówisz o atmosferze. W kinie wszyscy siedzieli jak chcieli, ubrani jak chcieli, jedli popcorn i dobrze się bawili. Program „luźnego oglądania” można realizować także w teatrze, ale nie jest to takie oczywiste. Całkiem niedawno temu usłyszałam od pewnej nobliwej Pani, że nie potrafię się zachować, bo piłam wodę na spektaklu. Teatr w pewnym sensie może zabijać emocje, bo chowa widzów za ścianą pewnej konwencji. Rozmawiamy o tym prywatnie od dawna. A tu było całkiem inaczej: konwencja zabijała grę aktorską, szczególnie w tak oczekiwanym Sherlocku-Frankensteinie, a widzów uwalniała.

Ania: A propos gry aktorskiej: wspomniałaś ostatnio o tym, że na scenie niezwykle dużo się machało rękami – tak jakby wielka, brytyjska literatura zobowiązywała do odpowiedniego gestu. Ta maniera w pełni oddaje niefortunny komizm, który pojawił się przy połączeniu stylu teatralnego z filmowym. Każda z tych konwencji ma własne sposoby, żeby publiczność rozluźnić albo zmiażdżyć sztywnymi regułami gry. Film pozornie oferuje więcej bliskości – przyjemne uczucie podglądania może rozluźnić widza, szczególnie że siedzi ukryty za bezpiecznym buforem szklanego ekranu. Z drugiej strony, chociaż w teatrze trzeba siedzieć prosto i pod żadnym pozorem nie można pić wody, to tylko tam aktor może popatrzeć prosto w oczy widza. Nie mówiąc o publiczności The Living Theatre, która prawdopodobnie była dosyć rozluźniona, dołączając nago do tańca w finale przedstawień. Nasze rozmowy kończą się zwykle nieszczególnie rewolucyjnym odkryciem: i scena, i ekran mają predyspozycje, żeby z równym powodzeniem zabijać jak i tworzyć emocje.”Koriolan” i „Frankenstein” – to miały być prawdziwe widowiska. W kinie wyglądały efektownie (Frankenstein czasami efekciarsko), ale nie wiem, czy oglądając rzecz na żywo, bawiłabym się równie dobrze. Koriolan zdecydowanie wygrywa z Frankensteinem. Nawet scena oczyszczenia po walce zakrwawionego bohatera, której dokonano przy pomocy podniebnego prysznica, hektolitrów czerwonej farby i mimiki wypełnionej „prawdziwym, szekspirowskim cierpieniem” wygląda dobrze. Dzieje się tak, bo cały spektakl jest zaprojektowany jak gra komputerowa pełna politycznych intryg, które rozgrywają się na arenie sceny – ma pełne prawo być przerysowany. Aktorzy ubrani w rzymskie togi, obcisłe legginsy, w ciężkich butach Dr Martensa grają tylko w granicach czerwonego kwadratu narysowanego na podłodze w bardzo poetyckiej pierwszej scenie. Dynamika, elektryczna muzyka, ludzie jak marionetki, scena jak boże igrzysko, tylko w stylu League of Legends – i tak dalej.

Coriolanus_PLAKAT (448x640)

Kasia: Może masz rację: może to ekran powiększał w przenośni i dosłownie te dziwne ruchy rąk. I może też fakt, że znamy tych aktorów z seriali i filmów, w których grają jak najbardziej realistycznie powodował zdziwienie. Jednak miałam cały czas wrażenie, że ten sposób gry w polskim teatrze nie zdałby egzaminu. Nie chce tu wartościować co jest lepsze, co gorsze.
Ja wychowałam się w innej konwencji, dlatego ciężko mi zaakceptować styl – nazwijmy – patetyczny. Dobrze, że rozdzielasz oba spektakle. Rzeczywiście jeśli „Frankenstein” był nieznośny – poza małymi wyjątkami – dobrze zapowiadającym się początkiem, czy kilkoma zabawnymi żartami – „Koriolan” był interesujący. Przynajmniej w pierwszej części. Ale po kolei. Przede wszystkim dałam się kupić temu spektaklowi dzięki scenografii. Grany na małej sali zbudowany był jak arena nieustającej walki, duszny, blokujący możliwość ucieczki. Na ścianach pojawiały się wraz z rozwojem akcji napisy pochodzące z dawnych odnalezionych w starożytnym Rzymie przez archeologów graffiti. Cudowny pomost między tym co było, a współczesnością. Mogę się nawet przyznać, chociaż to wstydliwe dla każdego teatrologa, że wzruszyłam się grą Hiddlestona z pierwszej części spektaklu – jeszcze wyważoną i wiarygodną. Dopiero jego płacze i zawodzenia z drugiej wydały mi się zbyt ilustracyjne. Gorzej z „Frankensteinem”… Dałaś radę nie ziewać w trakcie spektaklu ?

Ania: Pomimo wielkich min i gestów, o których mówisz, z Koriolana spuszczono jednak trochę powietrza. Wydobyto mnóstwo gagów przypominających, że dramat nie tylko tonie we krwi, ale jest też historią małego chłopca, który – stojąc na czele armii rzymskiej – został zaplątany w sieć intryg i manipulacji. Do tego Gatissowi w roli Meneniusza nie można zarzucić patosu. A łzy Hiddlestona w ostatniej scenie może i były irytujące dla teatrologa, ale nie dla fangirls, które
w głębi duszy lubią patos. W rozsądnych ilościach. Chociaż niektóre emocje ogląda się przez szkło powiększające, to można się i powzruszać i zastanowić nad tym, co każdej z postaci chodzi po głowie – bo żadna z nich nie jest jednowymiarowa. Na Frankensteinie nie ziewałam, słuchałam za to akcentu Cumberbatcha. Poza tym spektakl miał niewiele do zaoferowania. Dużo dymu, czerwonego światła, wielka maszyna parowa i sztuczna trawa. Nawet śpiewali! Trochę jak na Broadwayu.

Kasia: Maszyna parowa – to moja miłość w tym spektaklu! Zbudowana po to, by wjechała na scenę na 2 minuty bez żadnego związku z akcją, kosztowała pewnie tyle ile budżet na premierę w Starym. W ogóle możliwości techniczne sceny były powalające – ogromna obrotówka, zapadnie i inne maszyny, których nawet nie potrafię nazwać. Początkowo byłam na to zła, myśląc ile pieniędzy idzie na tak zły spektakl. Szczególnie, że Cumberbatch mógłby zagrać na moim balkonie, a i tak by ludzie przyszli , by go zobaczyć. A potem pomyślałam, że może w Polsce brakuje właśnie takiego teatru – porządnego teatru artystycznej klasy średniej, w którym ludzie mogliby po pracy odpocząć zobaczyć lokomotywę i popularnych aktorów. Bo jednak teatr Krystyny Jandy to dość biedny odpowiednik. Gdzie nasz polski Broadway?

Ania: Tego nam brakuje: wielkich wzruszeń, wielkich aktorów i motywów z literatury narodowej na tle dymiących maszyn parowych albo, powiedzmy, gigantycznej instalacji Sanktuarium Jasnogórskiego! Chociaż rzeczywiście, jeśli chcemy pójść wieczorem na coś lżejszego, zwykle zostają tylko zachowawcze komedie obyczajowe.

Frankenstein_PLAKAT(1) (448x640)

Kasia: „Dziady” na Jasnej Górze ! „Kordian” na Wawelu! A to wszystko przy dźwiękach poloneza wygrywanego przez orkiestrę cyborgów! Teatr swój widzę. Ogromny. Ale my tu ironizujemy, a została jedna ważna rzecz do ustalenia. Wybierzesz się na kolejne pokazy w kwietniu ?

Ania: Pewnie, że tak. Polubiłam ten brytyjski styl, bawiłam się tak dobrze, że nawet efekciarstwo wydało mi się sympatyczne, a do tego będę mogła zjeść popcorn w teatrze. Szczególnie czekam na Króla Leara, który w zapowiedziach wydaje się dosyć oszczędny. A Ty? A! Jeszcze jedna ważna sprawa. Co myślisz o Potworze Lee Millera? O ile Cumberbatch zaznaczył swoją obecność na scenie głównie mówiąc głębokim głosem w swoim ojczystym języku, co dla fanów było wystarczającą atrakcją, to Lee Miller stworzył postać, która odsunęła doktora Frankensteina na drugi plan.

Kasia: Szczerze mówiąc nie wiem. Początek był bardzo zachęcający – faza, gdy uczył się poznawania świata – interesująca. Ostateczne przenikanie się obu postaci zdecydowanie rozgrywane było w rytmie, który Lee Miller nadawał grze duetu. Cumberbatch, jak to nazwała moja koleżanka, grał zbyt onanistyczne. Moim zdaniem „sherlockował” cały czas. Potwór szukał siebie w tej roli, starał się nadać jej jakąś indywidualność. I chwała mu za to, jednak nie pociągnął na tym całego spektaklu. Był przewidywalny, a jego środki wyrazu ograniczone. Ale czy mam prawo narzekać? Przecież też wrócę do Multikina w kwietniu – spełniać swoje wstydliwe teatrologiczne marzenia.

Kolejne pokazy z cyklu: 
24 kwietnia, 18:00 – The Audience” (Audiencja), reż. Stephen Daldry
29 maja, 18:00 – „War Horse” (Czas wojny), reż. Nick Stafford
17 czerwca, 18:00 – King Lear” (Król Lear), reż. Sam Mendes
 
www.britishcouncil.pl/projekty/sztuka/brytyjski-teatr-w-multikinie