Oscary 2014: Dopełnienie formalności

Widzowie często traktują uroczystość rozdania Oscarów jak rodzaj sportowych zawodów, w których w każdej chwili los może się odwrócić. Nawet ktoś skazany na porażkę u bukmacherów do chwili otwarcia koperty zdaje się mieć szansę na ekscytujące zwycięstwo. Gala jednak tym razem wyjątkowo dotkliwie rozczarowała swą przewidywalnością. Obyło się bez niespodzianek. To był rok faworytów. Gospodyni wieczoru Ellen DeGeneres w swoim otwierającym monologu zapowiedziała nawet zwycięzcę w głównej kategorii, żartując z tego, że w przypadku innego werdyktu, Akademia okaże się bandą rasistów.

Oscar

fot./ wikipedia

Jedną z pierwszych formalności był grad Oscarów w kategoriach „technicznych” dla „Grawitacji”. Nagrodzone zostały efekty specjalne, zdjęcia, montaż, dźwięk, montaż dźwięku a także muzyka. Rzeczywiście, rozmach produkcji oraz zastosowane w filmie oryginalne, wysmakowane rozwiązania wizualne zapierają dech, oferują trójwymiarową wyprawę na ziemską orbitę, jakiej kino dotąd nie znało. „Grawitacja” pełna jest balansującej na granicy wiarygodności akcji, ale unika roli filmowej wydmuszki w rodzaju „Avatara” Jamesa Camerona, który przecierał szlaki dla 3D na amerykańskich czerwonych dywanach kilka lat temu. To dlatego (a także ze względu na zupełnie nowe wyzwania, które profesji niesie galopująca technologiczna ewolucja) nie budzi wątpliwości nagroda dla Alfonso Cuaróna za reżyserię „Grawitacji”.

GRAVITY

fot./ materiały prasowe

Nie sposób odmówić twórcom filmu kunsztu ani wysiłku włożonego w jego powstanie. Z decyzjami w technicznych kategoriach trudno polemizować, ale zaświadczają, że Akademia wiernie stoi na straży rozmachu i gwałtownych gestów. Żadne skromne fotografie krajobrazów Ameryki z „Co jest grane, Davis?” (zaskakujący brak nominacji dla braci Coen w głównych kategoriach), „Nebraski” czy „Labiryntu” nie miały najmniejszych szans na zwycięstwo w kategorii operatorskiej.

Przywiązanie do formy pełnej przepychu znalazło odzwierciedlenie w nagrodach za scenografię i kostiumy dla „Wielkiego Gatsby’ego” Baza Luhrmanna (dwie statuetki odebrała Catherine Martin). Zwyciężyła też najbardziej pompatyczna z nominowanych w tym roku piosenek – „Let it go” z „Krainy lodu” (nagroda dla najlepszej animacji) , która pokonała zarówno subtelną balladę z filmu „Ona”, piosenkę U2, jak i wielki przebój Pharella Williamsa – „Happy”.

W tym roku otrzymanie statuetki dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej nie wymagało, zgodnie z niepisaną zasadą z ostatnich lat, oszpecenia. Zwyciężyła Cate Blanchett, nagrodzona za swój nietuzinkowy występ w „Blue Jasmine” Woody’ego Allena, pokonując po drodze inne obyte już z nagrodami aktorskie gwiazdy największego formatu (w tym bijącą rekord nominacji Meryl Streep). Z pewnością wpłynęło to na podniesienie prestiżu nagrody, ale niekoniecznie odświeżyło formułę rywalizacji.

witaj w klubie materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Z kolei nagrodzone role męskie poniekąd wpisały się w tendencję, zgodnie z którą daleko idąca fizyczna zmiana gwarantuje nagrody. Przebrany w damskie ciuszki Jared Leto i ekstremalnie wychudzony Matthew McConaughey stworzyli swoje przejmujące portrety wyniszczonych przez AIDS bohaterów w „Witaj w klubie”. Tym niemniej nie sposób sprowadzić ich ról do przerysowanego gestu czy daleko idącej charakteryzacji (również nagrodzonej Oscarem). Inspirująca jest szczególnie przemiana, która zaszła w ostatnich latach na ścieżce kariery McConaugheya. Z bardzo przeciętnej gwiazdy komedii romantycznych przeistoczył się z wiekiem w znakomitego aktora, wybierającego bardzo ciekawe propozycje (świetne role także w „Berniem”, „Ucieknierze”, „Wilku z Wall Street” i jednym z najczęściej komentowanych seriali HBO ostatnich miesięcy – „Detektywie”). To zdecydowanie jego czas. Tylko najbardziej zagorzali fani Leonardo DiCaprio mieli do końca nadzieję, że w końcu otrzyma należącą mu się od dawna nagrodę. Szczególnie, że stworzył w tym roku wybitną kreację, odsłaniając nie tylko swój talent dramatyczny, ale także potencjał komediowy.

Nominacje zaświadczają, że był to znakomity aktorsko rok dla amerykańskiego kina, ale wszyscy nagrodzeni byli zdecydowanymi faworytami swoich kategorii. Do zacnego grona zwycięzców, w tych mocno obsadzonych stawkach, dołączyła więc także Lupita Nyong’o. Urodzona w Meksyku, świetnie wykształcona debiutantka kenijskiego pochodzenia, wniosła powiew świeżości. Nie tylko do „Zniewolonego”, w którym zagrała niedużą, ale wstrząsającą rolę niewolnicy, ale także na samą galę rozdania Oscarów. Wygłosiła pełne gracji, tchnące skromnością podziękowania. Pozostawała wzruszona, ale nie histeryczna. W przeciwieństwie do niektórych kolegów, nie wykorzystała przećwiczonego wcześniej, wystudiowanego przemówienia. I jest jedną z największych nadziei na przyszłość, z jakimi pozostawiła widzów ostatnia gala Oscarów. A spoglądanie w kierunku jutra nie było w tym roku mocną stroną Akademii.

zniewolony materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Obok „Grawitacji” tegorocznym zwycięzcą został właśnie „Zniewolony”. Obraz nagrodzony za najlepszy scenariusz adaptowany i w puencie wieczoru – za najlepszy film, stanowi przejmujący portret wolnego, czarnoskórego człowieka, który w dziewiętnastowiecznej Ameryce zostaje porwany i sprzedany handlarzom niewolników. Mocne, poruszające, rozliczeniowe kino, przepuszczone przez filtr rozpoznawalnego stylu reżysera – Steve’a McQueena, znanego w Europie z „Głodu” i „Wstydu”. Mimo wpisywania się w amerykańskie rozrachunki historyczne, film unikający rażącego patosu, niebanalny formalnie i pełen charakterologicznych niuansów.

„Zniewolony” i „Witaj w klubie” zdecydowanie odwołują się jednak do czasów minionych. Oczywiście, problemy rasizmu czy kontrowersyjnych poczynań instytucji zatwierdzających obrót lekami, pozostają wciąż aktualne. Mimo to wspomniane filmy stanowią hołd dla przeszłości, każdy na innym poziomie, ale po amerykańsku próbują oddać sprawiedliwość tym dawniej niesłusznie potraktowanym, walczącym o swoją godność i wolność.
Te spośród nominowanych w głównej kategorii filmów, które zdawały się oferować najbardziej wnikliwe, intrygujące, nieoczywiste diagnozy współczesności to (osadzony w niedalekiej przeszłości) „Wilk z Wall Street” Martina Scorsese, pozostawiony bez nagród i (osadzona w niedalekiej przyszłości) „Ona” Spike’a Jonze’a, szczęśliwie wyróżniona za oryginalny scenariusz. Oba skłaniają do głębokiej refleksji nad aspektem społecznym, kulturowym i ekonomicznym obieranego przez Zachód kierunku zmian, jednak nie przełożyło się to na statuetki.

Grono malkontentów, które co roku narzeka na rozstrzygnięcia akademików, zyskało w tym roku potwierdzenie dla swoich odwiecznych zarzutów. Łatwo w tym roku stwierdzić, że wybór jest przewidywalny, gremium decyduje raczej bezpiecznie, uwielbia rozmach, o wynikach decyduje promocja, a nad wszystkim czuwa duch upartego zakorzenienia w przeszłości. Choć ten tradycyjny niesmak powinno jednak łagodzić poczucie, że był to dobry rok dla amerykańskiego kina. Te bezpieczne i oczywiste wybory nie przynoszą tym razem Akademii wstydu. A „Wilk z Wall Street” trafił do pełnego znamienitych przedstawicieli grona filmów, które otarły się o Oscara. Należy żywić nadzieję, że (w przeciwieństwie do słusznie pominiętego „American Hustle”) nie odejdzie w zapomnienie. I jak mantrę można powtarzać, że sama nominacja stanowi już wyróżnienie, a w każdej kategorii przyznaje się tylko jedną statuetkę, zawsze więc znajdą się pokrzywdzeni.

Oscary 2014 foto2

fot./ materiały prasowe

Oscar wciąż jest raczej nobliwym dżentelmenem, który lubi odwoływać się do wielkich, wzniosłych emocji i zapierających dech obrazów, nie jest skłonny, by za mocno ryzykować czy wybiegać myślą naprzód. Nic dziwnego, zważywszy na demografię gremium, które decyduje. Sam system wyboru eliminuje niespodzianki, ekstrawagancje i bardziej kontrowersyjne decyzje, ale to nie musi być powodem do zmartwień.

Urokliwa i zabawna Ellen DeGeneres rozdawała w tym roku największym gwiazdom Hollywood pizzę i wrzucała robione z nimi w trakcie gali zdjęcia na Twittera. Podziałała tym na oprawę uroczystości odmładzająco i ożywczo. Cały czas pozostawała jednak taktownym i subtelnym prowadzącym. To nie Złote Globy, na których Ricky Gervais czy Tina Fey z Amy Poehler pozwalają sobie w daleko idący sposób ironizować, wręcz kpić ze zgromadzonych osób i nagradzanych filmów. Styl prowadzenia samej gali, który zaproponowała DeGeneres zdaje się przypieczętowywać charakter tego spotkania, które ma emanować rodzajem życzliwości i poczucia bezpieczeństwa.

Oscary 2014

fot./ Ellen DeGeneres twitter

Nawet jeśli gala Oscarów jest już w pełni przewidywalna, to wciąż może budzić pozytywne uczucia. Wieczór dopełniania formalności wypełnia też nostalgia, nieodłączny element naszych przeżyć filmowych. Gdzieś pod patyną kryją się prawdziwe, szczere emocje, które Hollywood nadal potrafi produkować. Wciąż jest miejsce na tak autentycznie wzruszające chwile jak nagroda dla Lupity Nyong’o czy pojawienie się w tym roku na scenie sędziwego Sidneya Poitier, w dniu triumfu naprawdę dobrego filmu o złożoności problemu amerykańskiego niewolnictwa.
To właśnie nostalgia, przywiązanie do amerykańskiego filmu, kultury, która inspiruje ludzi na całym globie, wciąż skłania do brania udziału w tej celebracji kina, jaką jest rozdanie Oscarów. Nawet jeśli same wyniki nie przynoszą już sportowych emocji i lubimy z nimi polemizować.