High Five! What’s the big deal?

Są takie filmy, które kochają wszyscy. No, PRAWIE wszyscy. Właśnie o to „prawie” będzie się rozchodzić. Zawsze znajdzie się ktoś, kto na przekór wszystkim powie, że dane arcydzieło arcydziełem nie jest. Dziś my jesteśmy takimi nonkonformistami i, wystawiając się hejterom na pożarcie, omawiamy filmy „wielkie” albo przynajmniej „dobre i lubiane”, które nam się nie podobały.

matrix materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Paweł Świerczek odkrywa prawdziwe oblicze filmu „Matrix”:

W 1999 roku cały (pierwszy) świat drżał przed nadchodzącym nowym milenium, a jego obywatele coraz bardziej lękali się nowoczesnych technologii, ze sztuczną inteligencją na czele. Nastrojom nie pozostało oczywiście obojętne kino, i tak powstał jeden z najbardziej przecenianych filmów wszech czasów – „Matrix” (wtedy jeszcze) braci Wachowskich. Mesjanistyczna bujda ku pokrzepieniu serc, poklepująca widza po plecach i zapewniająca go, że oto przyjdzie Wybraniec i uratuje go od złych maszyn. Wszystko okraszone zostało wybitną wizualnością (z tym nie ma się co kłócić) i powierzchownymi intertekstualiami, które, ku uciesze niedzielnych postmodernistów, wabią mirażami ukrytych sensów. Szkopuł w tym, że za imionami Neo, Trinity czy Morpheus nic się nie kryje, tak jak w całej banalnej fabułce, co z czasem dostrzec można coraz wyraźniej. „Matrix” zainspirował szereg naukowych rozpraw, paneli dyskusyjnych i rozmów. Rozbudził (pseudo?)cyberpunkową wyobraźnię w pokoleniu dzisiejszych (prawie) trzydziestolatków. To film bez wątpienia „ważny”. Ale cóż z tego, skoro słaby? Zwłaszcza w porównaniu do poruszającego ten sam temat i powstałego w tym samym roku „eXistenZ” Davida Cronenberga.

Oczy bez twarzy materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Natalia Kaniak nie rozumie fenomenu „Oczu bez twarzy” / „Les Yeux sans visage”:

A zatem będzie z klasyki. „Oczy bez twarzy” to francuski horror z 1960 roku. Według Filmwebu jestem, niestety, jedyną użytkowniczką w gronie znajomych, która najwyraźniej nie docenia kunsztu tej psychologiczno-mistycznej dramy. „Oczy bez twarzy” to również film zaliczony do pierwszej dziesiątki najlepszych francuskich filmów. Opowiada o szalonym naukowcu opętanym miłością do własnej córki, która w nieszczęśliwym wypadku zostaje pozbawiona anielskiej, alabastrowej twarzy. Uwięziona w ogromnej posiadłości –  mając na sumieniu już kilka blond-piękności Paryża, które oddały życie, by dziewczyna mogła mieć ładną buźkę – poddawana jest kolejnym zabiegom,. O ile w „Skórze, w której żyję” Almodovar wyraźnie naigrywał się z takich gatunków jak horror czy thriller, trudno zauważyć podobny dystans w filmie Georgesa Franju. Absurdalne sceny śmierci kilku bohaterów podane są w zaskakująco groteskowy sposób, przekreślając tym samym możliwość brania całości historii (przynajmniej podczas seansu) na poważnie. Scenariusz oscyluje gdzieś pomiędzy serią o potworach Universal Pictures a tym, czym mógłby nas zaskoczyć Cronenberg, gdyby czytał za dużo Edgara Allana Poe. Niestety, nie wszystko złoto, co udaje lata czterdzieste. „Oczy bez twarzy” to popis złego aktorstwa i kiczu, aspirującego do czegoś więcej, niż horroru klasy B (którym w gruncie rzeczy się stał). Prawdopodobnie jednak za kilka lat, po odświeżeniu sobie filmu Francuza, posypię głowę popiołem i znajdę w nim wszystkie niuanse, które zbudowały współczesny horror. Mam nadzieję.

GRAVITY

fot./ materiały prasowe

Gaba Bazan nie jara się „Grawitacją” / „Gravity”:

Kiedy usłyszałam motyw przewodni tego High Five, miałam szczerą ochotę napisać co nieco na temat „Zmierzchu”. Kusiło mnie bardzo, naprawdę! Koniec końców uznałam, że to będzie zwyczajnie za proste.  Postanowiłam podzielić się z Wami moim niezrozumieniem dla fascynacji filmem z kina totalnie najnowszego.

Myślę o obrazie z 2013 roku – „Grawitacji” w reżyserii Alfonso Cuarona. Dla mnie jest to temat rzeka. Mnóstwo nominacji Akademii, portale filmowe polecają, ludzie się jarają, a ja nie mam absolutnie pojęcia dlaczego.

Ok, nie ujmuję temu filmowi w stu procentach. Nie hejtuję po całości. Produkcja JEST wielkim popisem współczesnych możliwości realizatorskich. Kreacja kosmosu jest imponująca: efekty specjalne, montaż dźwięku etc. są naprawdę na wysokim poziomie. Dla mnie w tym miejscu zalety tego filmu się kończą. Oprócz strony technicznej  nie widzę tutaj nic nadzwyczajnego, ciekawego czy ujmującego. Sandra Bullock jest tak mało przekonująca, że cierpiałam z każdą kolejną minutą jej obecności na ekranie.

Nie wiem, może za dużo oczekuję od każdego kolejnego oglądanego filmu,ale – na litość boską – nie samymi efektami film żyje! Aktualnie efekciarstwo jest w modzie i przyznaję, że też  jej ulegam. Lubię być wgnieciona w fotel, ale za tym wszystkim musi stać jakaś fabuła. Dla mnie w „Grawitacji” zwyczajnie jej zabrakło. Cała historia była skrajnie banalna, oczywista i do przewidzenia. Ten film naprawdę miał szansę być „taki wow, że uszanowanko”. W moim odczuciu jednak, jak na obraz mówiący o katastrofie i niebezpieczeństwie, mamy tu spory deficyt niepokoju czy strachu.

ida materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Patrycja Mucha z żalem stwierdza, że „Ida” nie jest arcydziełem:

Jestem naprawdę wkurzona. Nie rozumiem zupełnie, co takiego przełomowego, znaczącego i genialnego ma w sobie „Ida”. Tak, to właśnie genialność tego filmu stanowi dla mnie zagadkę. Obraz Pawlikowskiego zgarnia najważniejsze nagrody w Polsce, włączając w to Złotego Lwa w Gdyni i Złotą Żabę na Camerimage. Czy to ja czegoś nie rozumiem, czy inni dali się nabrać? Oczywiście, zdjęcia są przepiękne a Agata Kulesza zachwyca (jak zwykle), ale czy nie mamy już dość wszędobylskiej tematyki wojennej? Kolejny raz serwuje się nam podobną historię, nieważne jak subtelnie jest ona tu podana. Rozmowa o „Idzie” opiera się na banalnych stwierdzeniach, że „piękne jest to czy tamto”, ale za doskonałymi i niezwykle pięknymi obrazami nie kryje się jest zwyczajnie żaden głębszy SENS. Nie przekonuje również ani historia tytułowej bohaterki, ani wszechogarniające milczenie, bo i jego, podobnie jak krzyku, może być (i jest) w filmie za wiele, przez co „Ida” przestaje być wiarygodna. Nie twierdzę, że dzieło Pawlikowskiego jest fatalne. Ma swoje zalety, takie jak wychwalane pod niebiosa (także przeze mnie) zdjęcia i subtelność przekazywanej (mocnej) treści. Uważam po prostu, że nie jest żadnym arcydziełem.

drive materiały prasowe

fot./ materiały prasowe

Marta Rosół jedzie na czołówkę i mówi, że „Drive” w ogóle jej się nie podobało:

Pisząc ten krótki tekst, jestem świadoma, że po jego publikacji zostanie wykonany na mnie rytualny mord. Mogę stać się kozłem ofiarnym i lepiej już teraz ucieknę tam, gdzie pieprz rośnie (czyli gdzie?!).

Naprawdę nie rozumiem, czym tu się zachwycać. Nawet fakt, że w filmie gra Ryan Gosling nie jest w stanie do mnie przemówić. A uwierzcie mi – to wiele znaczy!

Rok 2011 dla duńskiego reżysera, Niclasa Windinga Refna, był w Polsce szczęśliwy (tak jakby go to w ogóle obchodziło…). Wtedy bowiem na ekrany kin wszedł film „Drive” – ostatnimi czasy – jeden z najbardziej uwielbianych przez WSZYSTKICH filmów. Argumentować to zjawisko można różnie:

Doskonałe ujęcia – wyważone, przemyślane, wprowadzające w stan hibernacji przed ekranem, powodujące fascynację przemocą. Mój stan hibernacji przeszedł w znudzenie, znużenie, zmęczenie. Zzz…

Główna postać – amerykański twardziel, ale o dobrym serduszku, bo przecież pomaga swojej sąsiadce (uroczej, a jakże, ale za to biernej, a jakże). Człowiek z zasadami, samotnik z wyboru, przeżywający ból egzystencjalny. Eee? Koleś po prostu nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia. W dodatku ta srebrno-złota  kurtka ze skorpionem na plecach. Bleah. Dla mnie kurtka może być tylko jedna (KLIK!).

Muzyka – dobrze, to fakt. Ścieżką dźwiękową można się zachwycić, ale ona „nie zrobi” całego filmu.

Estetyka lat 80., opowieść rodem z filmu gangsterskiego, a do tego mroczne i fascynujące Los Angeles. Dla mnie ten anioł już dawno upadł.