Nocne Dyskusje Teatralne:„Do Damaszku”

O spektaklu „Do Damaszku” w reżyserii Jana Klaty rozmawiają zdezorientowane Anna Duda i Katarzyna Niedurny.

fot. Magda Hueckel

fot. Magda Hueckel

Kasia Niedurny: Aniu, nie wiem jak ty, ale ja po zobaczeniu spektaklu czułam się co najmniej zdezorientowana i unikałam wypowiedzi w kategorii „podoba mi się/nie podoba”, mając nadzieję, że później „Do Damaszku” ułoży mi się w głowie i podejmę taką decyzję. Tymczasem w głowie mam ciągle mętlik.

Ania Duda: Myślę, że nie da się tego uniknąć. Spektakl wywołał dużo zamieszania wokół siebie. Sam Klata również nie należy do przewidywalnych osób, więc oczekiwania może nie tyle rosną, co są różnego typu. Z jednej strony liczyłam na zaskoczenie, bo spektakle, które widziałam dotychczas, zawsze mnie zaskakiwały, źle lub dobrze, ale zaskakiwały, nigdy nie wywoływały nudy. Z drugiej strony byłam ciekawa, co jest w nim tak prowokacyjnego, że wzbudziło protest części publiczności w Starym. Po trzecie, widziałam zdjęcia scenografii – według mnie genialnej – i oczekiwałam, że plastycznie spektakl będzie też bardzo interesujący. Chyba wobec wszystkich tych oczekiwań mogę się ustosunkować, choć zgadzam się, że nie układa się to w spójną opowieść.

Kasia: No tak, problem ze spektaklem dodatkowo polega na tym, że kto jest przeciwko „Do Damaszku”, jest przeciwko wszystkim działaniom Klaty w Starym. Chyba jednak podstawowa krzywda, jaką demonstranci zrobili przedstawieniu, to przeniesienie dyskusji o samym spektaklu – bardzo interesującym – na zastanawianie się, czy Segda robi coś „niewłaściwego”, czy nie. Więc może, chociaż rzeczywistości nie odczarujemy, na początku rozmowy ustalmy, że skupiamy się tylko na samym spektaklu, który w twórczości Klaty jest dość przełomowy i, mam wrażenie, dużo dodaje do dotychczasowych światów przez niego przedstawionych. Mówiłaś o stronie wizualnej. Stosunkowo długo zajęło nam wybranie się na „Do Damaszku”. Przez ten czas znałam go w większości ze zdjęć. Na początku bałam się, że na scenie będzie za bardzo „napaćkane” czaszkami, a poza tym to dość proste skojarzenie. Jednak Kaczmarek wiedział, co robi, bo przestrzeń gra tu po prostu ze spektaklem i widzem na wielu poziomach i ustawia odbiór od początku. To idealna oprawa dla tego dziwnego świata, chociaż właściwie co to za świat? Obiektywny? Czy istniejący tylko w głowie bohatera?

Ania: Myślę, że właśnie najciekawsze jest to balansowanie na granicy świata realnego i dziwnych, niesprecyzowanych scen, wyjętych trochę ze snu, trochę z zaświatów, trochę ze szpitala psychiatrycznego. Hipnotyzowała mnie gra aktorska (szczególnie Globisza i Segdy) pełna tików, mamrotań, przejęzyczeń, kompulsywnie i nieświadomie wypowiadanych słów, wyjętej spod kontroli gestykulacji. No i oczywiście dwie włochate divy-groupies głównego bohatera-Idola. Dwójka głównych bohaterów w tym wszystkim wydawała mi się paradoksalnie bardzo normalna, trochę nawet zahaczało to o dość prostą (i…momentami nawet wzruszającą) opowieść o uczuciu, które jest niepewne, zakłócone nieumiejętnością dania drugiej osobie dostępu do własnych emocji. Oboje przecież grają cały czas, jakby ciągle pytali się „Kto da więcej?”, „Kto posunie się o krok dalej?”.

fot. Magda Hueckel

fot. Magda Hueckel

 Kasia: Można by powiedzieć, że jest to spektakl dedykowany 40-latkom przechodzącym kryzys „wieku średniego”, bo taki przecież jest główny bohater. Gdyby streścić fabułę w punktach, to co otrzymujemy? Facet z żoną i dziećmi podrywa cudzą żonę, ona zostawia męża i jadą w świat. Przy okazji facet ten w czasach, kiedy „czwartek był jeszcze czwartkiem i był między środą a piątkiem” wiódł życie sławnego muzyka, który teraz przestał spełniać wymagania swojej stałej publiczności. A jednak te ucieczki do – no właśnie czego: nieświadomości? świata innych doznań? a może właśnie do czystej rzeczywistości? – poszerzają perspektywę. Na scenie jednak stało się coś więcej – po freudowsku wszystko było niesamowite. Nie tylko dla widowni, ale przede wszystkim dla głównego bohatera. Może to pora, by się z nim zmierzyć, jednak mam wrażenie, że wszystko co widzieliśmy na scenie, było widziane jego okiem i przepuszczone przez jego system skojarzeń i zdolność do mniej lub bardziej trzeźwej percepcji. Klata nie pozwolił nam wyjść z głowy Idola.

Ania: Nie pozwolił, ale ja w tym widzę największą siłę spektaklu. Dzięki temu nie jest przewidywalny. Lubię myśleć, że w teatrze ktoś przedstawia mi coś bardzo osobistego, nawet jeśli nie jestem w stanie tego do końca prześledzić. Swoją drogą, dużo w tym wszystkim było żonglowania konwencjami. Nawet włochate divy były dziwnym staroświecko-groteskowym akcentem. Opera jest przecież językiem przesytu, nadbudowy dramaturgicznej, przerostu formy, a divy u Klaty śpiewały zupełnie „od rzeczy”, nie przekazując żadnego komunikatu. Były swoistymi komentatorkami tego, co wydarzało się na scenie, a tej funkcji w żaden sposób nie realizowały. Dużo w tym poczucia humoru, a jednocześnie takie zabiegi mają swoje konsekwencje w prowadzeniu narracji. W ogóle to była opowieść z fikcyjną konstrukcją, która niby jest, a na każdym kroku się sypie. Te stosy czaszek górujące nad aktorami dodatkowo grają i na tym poziomie – nad aktorami góruje jakieś poczucie sztuczności, ale jednocześnie zbudowanej na bardzo tragicznej wizji ludzkiej psychiki. Klata nie daje nam przecież żadnego wyjścia poza tę konstrukcję z czaszek, możemy patrzeć jak główny bohater z niedowierzaniem na to, co dzieje się wokół, a jednocześnie wydobywać z siebie rodzaj absurdalnego, lekko nerwowego śmiechu.

Kasia: Ja też się kilka razy uśmiechnęłam, częściej jednak patrzyłam na ciebie z niedowierzaniem, pytając, czy to naprawdę dzieje się na scenie. Szczególnie charakterystyczne były momenty nazwane przez ciebie roboczo „taniec współczesny wg Jana Klaty”, a co za tym idzie – muzyka. Chciałabym otrzymać kopię playlisty z komputera reżysera, bo tym co dla niego absolutnie charakterystyczne, jest właśnie genialnie dobrana muzyka. Co ciekawe, nie jest ona zwykłym tłem wydarzeń, a niewidzialnym aktorem. Nie wiem, jak to powiedzieć – muzyka jako głos wielkiego narratora?

 Ania: Mam właśnie taki mały niedosyt, bo pomyślałam po spektaklu, że można by spokojnie spróbować zrobić eksperyment i wysłuchać „Do Damaszku” z zamkniętymi oczami. Mam niejasne przeczucie, że wszystko, co w sferze wizualnej jest nieuporządkowane i niejasne, w partyturze muzycznej jest rozpisane klarownie. Może po prostu reżyser myśli muzyką i czas to wreszcie zaakceptować, a nie próbować dopisywać kolejne odczytania pod kątem dekonstrukcji mitów (chyba że uznać, że Klata w tym spektaklu dekonstruuje mit samego siebie). To, co jeszcze na mnie zrobiło ogromne wrażenie, to umiejętne wykorzystywanie akcentów muzycznych do budowania interakcji między aktorami – kiedy na chwilę włączała się intensywna industrialna muzyka, światło granatowiało, a aktorzy tarzali się w spazmach po podłodze i chyba tylko główny bohater miał poczucie, że coś nie gra. Jakby w tych momentach dostrzegał, że to z jego postrzeganiem coś dzieje się nie tak, że umyka mu rzeczywistość. Takie tempo miał cały spektakl – to była przedziwna pogoń, która zresztą idealnie korespondowała z linią, nazwijmy ją „fabularną”, z tym uciekaniem przed stabilizacją w stronę przygody.

fot. Magda Hueckel

fot. Magda Hueckel

 Kasia: Pogoń za samorealizacją, powrotem do tego, co było, przyjmuje postać węża zjadającego własny ogon. Im bardziej Idol starał się coś zmienić w swoim życiu, tym bardziej niszczył sam siebie. To było przerażające – brak rozwiązań, współczesna forma fatum. I wcale nie czuję tego, że lepszą drogą było zostanie z żoną i dziećmi, wydawanie porządnej muzyki przy piskach uwielbienia włochatych lal. Co ma zrobić twórca, który ma już wyrobioną markę, całe grono wielbicieli, ale w swojej specjalizacji zrobił już wszystko, jest przewidywalny? I tu nie uciekniemy od identyfikacji postaci Idola z samym Klatą, który mógłby zostać poważnym dyrektorem, który raz po raz dekonstruuje coraz to nowy mit narodowy na scenie. W tym jest dobry, w tym się sprawdził, a jednak tego nie robi.

Ania: Jak powiedziałaś na początku – ten osobisty wymiar spektaklu i ucieczka od mitów sprawiła, iż ma się odczucie, że to spektakl w jakiś sposób przełomowy. Ta pogoń i zaplątanie w świecie własnych pragnień, ambicji i niedomagań określa kondycję każdego twórcy i każdego człowieka. Weźmy sam tytuł – „Do Damaszku”. Damaszek miał widnieć na obrazie w pokoju hotelowym. Chodziły mi po głowie różne skojarzenia, ale dominowało takie, w którym ten Damaszek to jakaś idea fix, jakaś przestrzeń na tyle odległa i abstrakcyjna, że stanowi idealne marzenie dla kogoś, kto właśnie wyrwał się z rutyny i widzi swoje życie w ciągu dziwnych, wyrwanych z kontekstu scen, w których bierze udział, a jednocześnie jest ich głównym obserwatorem. Ten Damaszek mógłby być Honolulu, Bombajem czy Acapulco. Brzmi równie abstrakcyjnie. A jednak jest to przede wszystkim marzenie o kierunku, o wyznaczeniu jakiejś linii, o chęci (a zarazem i złudności) takiego wyznaczania i obierania kierunku. Jest to bardzo uniwersalna refleksja, rozpływająca się pomiędzy stanami emocjonalnymi, jakie są nam osobliwie serwowane na scenie, co daje poczucie oddechu od mitotwórczej tematyki poprzednich spektakli, a dodatkowo pozwala uniknąć ckliwości i melodramatyzmu. Co więcej, pozostaje w nim wciąż wiele z dusznej i rozedrganej atmosfery, jaka cechuje sceniczne pomysły Klaty.

Kasia: Nawet nie wiem, czy „Do Damaszku” nie zrobiło na mnie większego wrażenia niż pozostałe spektakle Klaty, które zawsze trwały gdzieś obok mnie i które oglądałam z poczuciem „to nie jest mój teatr”. Teraz było inaczej, bo chociaż dalej mam problem z identyfikowaniem się z tym, co na scenie widzę, to można powiedzieć, że nie słownie, ale w inny sposób emocje Idola „wchodziły we mnie jak woda”. Jakąś kumulacją tego sposobu mówienia emocjami jest kolejny projekt Klaty – „Król Edyp” – który rozgrywa się również zupełnie inaczej. Wizja świata przedstawiona w obu spektaklach jest spójna, chociaż przerażająca. Boję się tych niemożliwości powrotu, boję się tego, że los człowieka może być zdeterminowany przez coś, co budzi już tylko grozę, a nie fascynację, że tak zręcznie nawiążę do Rudolfa Otto, który w tym co święte łączy oba te elementy. I cieszę się, że przez dwie godziny mogłam się nie bać sama. Trzeba tu chyba zadać najważniejsze pytanie recenzenta: Aniu, podobało ci się ?

Ania: Nie wiem, jak wygląda Damaszek, ale chyba o to chodzi, że sami nie wiemy, czego chcemy. Myślimy o czymś jednocześnie bliskim i odległym, pociągającym i przerażającym, beztroskim i skomplikowanym, poważnym i nierozważnym. Po co więc udawać, że w teatrze da się wszystko porozdzielać, wyjaśnić, skontrastować. U Klaty w tym nadmiarze jest oczywiście artystyczne śmietnisko, ale właśnie na śmietnisku znaleziona przypadkiem piękna i nieskazitelna rzecz błyszczy bardziej. Możemy też nigdy na tym śmietnisku nie znaleźć niczego wyjątkowego, ale takie jest życie. Czasem babramy się psychicznie ze sobą w bardzo dziwnych sytuacjach. Lubię myśleć, że Klata nie próbuje mi sprzedać jakiejś odpowiedzi, a za to daje zestaw problemów, których i tak nie rozwiążę, ale – tak jak to trafnie ujęłaś – nie zostaję z nimi na ten dziwny sposób sama. Odpowiedź brzmi: tak, podobało mi się.

Kasia: Ja, żeby odpowiedzieć bardzo zdecydowanie, muszę jeszcze raz pojechać „Do Damaszku”, chociaż jestem pewna, że to taki spektakl, w którym wielokrotnie można czegoś szukać bez większej nadziei na to, że się znajdzie. Nastawiony na proces, zadawanie pytań, pozostawia widza niezaspokojonym… A mnie stan takiego permanentnego niezaspokojenia wyjątkowo odpowiada.

 
August Strindberg „Do Damaszku”
reżyseria, opracowanie muzyczne: JAN KLATA
adaptacja, przepisanie, dramaturgia: SEBASTIAN MAJEWSKI
scenografia: MIREK KACZMAREK
ruchy: MAĆKO PRUSAK

 Narodowy Stary Teatr

premiera: 05.10.2013