„Jazz wcale nie jest martwy, on tylko tak pachnie”
To, że jazzu nie usłyszymy w popularnych stacjach radiowych czy telewizyjnych, nie znaczy wcale, że jazz umarł. Żyje i ma się całkiem dobrze. Równie dobrze ma się młoda scena muzyczna, która tylko potwierdza przytoczone słowa Franka Zappy. O płycie, festiwalach jazzowych na Śląsku i muzyce – z Wojciechem Lichtańskim.
Czy sprawdzałeś kiedyś, co mówi o tobie wyszukiwarka Google?
W. L.: Tak, nawet całkiem niedawno. Dokładnie takie samo pytanie usłyszał Leszek Możdżer w programie Kuby Wojewódzkiego. Powiedział on wtedy, że każdy jest ciekawy, co po wpisaniu się pojawia. Dla mnie było to ważne podwójnie, ponieważ zespół, który stworzyłem, powstał niedawno. Dlatego też chciałem wiedzieć czy pojawiają się już o nim jakieś informacje, czy też tylko te, które są związane ze mną.
Wpisując twoje nazwisko, zobaczyłam nagłówki, których nie powstydziłby się muzyk z wieloletnim doświadczeniem. Nie zabrakło także nagród, jest ich sporo.
W. L.: Ostatni rok był dla mnie niespodziewanie dobry. W końcu udało mi się założyć zespół, o którym myślałem już od jakiegoś czasu. Zaprosiłem muzyków, którzy jeszcze parę lat temu mogliby się nie zgodzić na taki projekt. Bardzo długo pracowałem nad sobą i nad tym pomysłem, który gdzieś tam siedział w mojej głowie. Natomiast w ostatnim czasie wszystko to idzie wręcz lawinowo. Po dwóch miesiącach pracy nad materiałem pojechaliśmy na przegląd do Krakowa. Był to festiwal Jazz Juniors, na którym otrzymaliśmy wyróżnienie, co było dla nas ogromnym zaskoczeniem. Konkurencja była spora, ponieważ na festiwal przyjeżdżają zespoły, które jakiś czas już ze sobą grają. To ma ogromne znaczenie w przypadku jazzu, ważne są interakcje, które zachodzą pomiędzy muzykami na scenie. Wszystko to zaczęło iść dalej, potem wysłałem zgłoszenie na kolejny przegląd – tym razem do Bielska na Zadymkę Jazzową. Ten konkurs udało nam się wygrać, co było kolejnym zaskoczeniem. Dzięki temu udało nam się nagrać płytę, pojawiliśmy się na Śląskim Festiwalu Jazzowym i w Leverkusen, gdzie zagraliśmy koncert. Od roku mamy szansę wciąż się rozwijać i iść do przodu.
Przede wszystkim ciągle macie szansę grać i pokazywać swoją muzykę.
W. L.: I to jest najważniejsze. Mój zamysł jak ten projekt ma wyglądać, co mamy grać i jak brzmieć wciąż ewoluuje. Chcemy być coraz to lepsi.
Jak wspominasz Zadymkę Jazzową i moment, w którym dowiedzieliście się, że jesteście najlepsi?
W. L.: To była dość śmieszna sytuacja. Mimo że otrzymaliśmy bilety na kolejne dni festiwalu od organizatorów, to i tak musieliśmy odstać swoje w kolejce, by wejść na salę koncertową. W momencie, gdy się dostaliśmy do środka, okazało się, że jest już po wynikach. Na ogłoszeniu był tylko nasz pianista Michał. Gdy my staliśmy w kolejce do wejścia, on wyszedł, by powiedzieć nam, że wygraliśmy! Byliśmy bardzo szczęśliwi.
W jury konkursu zasiadły prawdziwe gwiazdy.
W. L.: Pod tym względem Zadymka jest chyba najlepszym festiwalem w Polsce. Komisja jest bardzo duża, przewodniczącym był Jan Ptaszyn Wróblewski. Jednym z członków komisji był Aaron Parks, czyli można powiedzieć tylko tyle, że lepiej się nie da. Parks jest pianistą jazzowym młodego pokolenia, który właśnie teraz jest na fali.
Jesienią pojawiliście się na Silesian Jazz Festival, ale tutaj już w zupełnie innej roli.
W. L.: Zaproszenie było dla nas szczególnym wyróżnieniem. Wraz z zespołem RGG otworzyliśmy festiwal. Świetnie się gra koncerty przed dużą publicznością, gdy na sali jest 200 – 300 osób. Jest to naprawdę niesamowite uczucie.
W tym roku pojawiła się wasza płyta.
W. L.: Sama płyta jest nagrodą za zajęcie pierwszego miejsca na Bielskiej Zadymce Jazzowej. Uważam, że jest to najlepsza z możliwych nagród. Płyta jest, my mamy się czym pochwalić. Z nagrodami finansowymi bywa znowu tak, że jak szybko przychodzą, to równie szybko mogą się rozpłynąć. Same kompozycje, których jestem autorem, pisałem w różnym czasie. Zanim w ogóle zaczęliśmy grać, to miałem już napisane dwa utwory. Dla mnie bardzo ważne jest, byśmy grali program autorski. Początkowo chciałem, aby pisali również koledzy z zespołu. Jednakże każdy kto komponuje, używa swojego własnego, rozpoznawalnego języka. Po kilku utworach stwierdziliśmy jednak, że ja będę odpowiedzialny za kompozycję. To, co gramy – czy na koncercie, czy na płycie – musi być spójne. Brzmienie i pomysł muszą być podobne. Samą płytę najłatwiej zakupić po koncercie lub też kontaktując się bezpośrednio z nami.
Nie da się ukryć, że na płycie prócz ciebie pojawili się także fantastyczni muzycy. Członkowie Sound Lab to osoby z sukcesami.
W. L.: Ja sam bardzo się cieszę, że chłopaki zgodzili się ze mną grać. Jest to klasyczny kwartet jazzowy, czyli sekcja rytmiczna plus saksofon. Na fortepianie gra Michał Szkil, na kontrabasie Michał Kapczuk, a za perkusją siedzi Szymon Madej. Są oni dla mnie ogromną inspiracją, dzięki nim bardzo się rozwijam muzycznie. Zależy mi na tym, by osoby, które przychodzą na nasze koncerty, nie mówiły, że ja gram dobrze, ale że zespół świetnie brzmi. Spójność muzyczna jest dla nas bardzo ważna. Chciałbym, aby każdy z nas mógł pokazać swoją muzykalność, warsztat i to, co ma do powiedzenia. Aby zespół sam w sobie był dobry i wypracował swój niepowtarzalny, charakterystyczny styl.
Twoja miłość do muzyki to zasługa taty?
W. L.: Od kiedy pamiętam mój tata zawsze puszczał inną muzykę. Często też zabierał mnie ze sobą na koncerty do Krakowa. Jako że jestem z Jaworzna, mieliśmy całkiem niedaleko. Zawsze bardzo chciałem jeździć na te koncerty. Tata stawiał jeden warunek: że będę mógł z nim jechać, jeśli rano nie będę marudzić przy wstawaniu do szkoły. Oczywiście pod koniec tych koncertów bardzo chciało mi się spać. Kończyły się one w środku nocy, a przecież trzeba było jeszcze wrócić do domu. Ale te wyjazdy z tatą rozwinęły we mnie chęć do grania. Wychodząc z nich byłem pod ogromnym wrażeniem. I chciałem grać jak ci muzycy, których widziałem na scenie.
To dość nietypowe, że ośmiolatek słuchał takiej muzyki.
W. L.: Też mnie to dziwi. Kiedy byłem mały, to zawsze miałem problem, by rano wstać; zresztą do teraz nie jestem rannym ptaszkiem. Wtedy też najłatwiej było mnie obudzić muzyką. Rodzice puszczali mi płyty, a mnie już nie chciało się spać. Chciałem słuchać.
A masz jakieś muzyczne marzenia?
W. L.: Chciałbym być na tyle rozpoznawalny (ale nie pod względem medialnym), że ktoś spotka mnie na drodze i powie: znam cię. Chciałbym być rozpoznawalny pod względem muzycznym, by osoby, które przyjdą na mój koncert, wiedziały co i jak gram.
Parę dni temu ruszył fanpage zespołu, Lichtański Sound Lab można znaleźć pod tym adresem: https://www.facebook.com/lichtanskisoundlab?fref=ts