Hańba, to Teatr Narodowy!
Po spektaklu, czekając na pociąg do Krakowa, przeglądałem okładki kolorowych magazynów. Z co drugiej spoglądała mi w oczy Małgorzata Kożuchowska, a napis wielką czcionką krzyczał, że „położyła rolę”. Nie przypominam sobie, by brukowce kiedykolwiek tak dużo uwagi poświęcały jakiejkolwiek scenicznej produkcji.
Oczywiście, w ostatnim czasie głośno o teatralnych przepychankach, jednak co tak interesującego może być dla czytelnika plotkarskiego pisemka w kameralnym spektaklu granym przy ulicy Wierzbowej? Przecież nie pierwszy raz celebryta, nazywany również aktorem, gra kiepsko w miałkiej inscenizacji i zbiera niepochlebne recenzje. Fakt, że bohaterka zdarzeń, zapewne sądząc, że jej występ nie jest żenujący, sama urządziła rajd po luksusowych magazynach w cenie poniżej pięciu złotych, by promować spektakl. To, że stała się ofiarą tej strategii, to już inna sprawa. Teatr jako instytucja tylko korzysta. Blisko pięćdziesiąt zawiedzionych osób na moich oczach odeszło od kasy bez biletów, a widownia pękała w szwach. Zaryzykuję stwierdzenie, że bardzo wielu z obecnych w sobotni wieczór w Narodowym, przyszło głównie po to, by zobaczyć kompromitującą się aktorkę. W chwili rozpoczęcia spektaklu, wraz z wejściem Kożuchowskiej (tak, Kożuchowskiej, bo o postaci ciężko w tym przypadku mówić) starsze panie w pierwszym rzędzie teatralnym szeptem oznajmiły kolejno: „podobno jest beznadziejna” i „no, też tak słyszałam”. Był to jedyny moment, kiedy aktorka wzbudziła we mnie pozytywną emocję – współczucie. Potem było już tylko źle.
Z drugiej strony, bardzo łatwo zrobiono z aktorki kozła ofiarnego, obwiniając ją całkowicie o klapę inscenizacji. Recenzenci prześcigają się w coraz to mocniejszym upokarzaniu nieudolnej tytułowej Kotki, wypominając jej udział w serialach telewizyjnych, jakby ona jedna tylko musiała chałturzyć w popularnych produkcjach, by zarobić pieniądze, a reszta aktorów teatralnych była całkowicie wierna etosowi sztuki wysokiej. Wydaje mi się, że największy problem „Kotki…” jest taki, że to jeszcze większa chałtura niż wypominane aktorce seriale, o tyle niebezpieczna, że sprzedawana pod płaszczykiem właśnie „sztuki wysokiej”.
Program spektaklu, jak zwykle w Narodowym, szczegółowo opisuje osiągnięcia twórców spektaklu. I tym samym dobija spektakl – bo o ile czytając biogram, pożal się Boże, „reżysera” widowiska, widz od razu wie: „aha, aktor bierze się za reżyserowanie i odhacza tytuły klasyki polskiej i światowej”, to czytanie o imponujących osiągnięciach autorów kostiumów, scenografii, muzyki i reżyserii świateł, po obejrzeniu tej taniej telenoweli staje się zwyczajnie śmieszne.
„Reżyser” podejmuje oczywiście konwencję realistycznego teatru obyczajowego, cały czas obowiązującą przy wystawianiu sztuk Williamsa (przynajmniej tych docenianych za jego życia), jakby nie zauważając, że posługuje się soczystym, żywym i idealnym (jasne, że kontrowersyjnym) dla współczesnej sceny przekładem Jacka Poniedziałka. Takie jego prawo. Żeby było jasne, przy takim założeniu może powstać dzieło wybitne, jak choćby niezapomniane, nieśmiertelne „Rodzeństwo” Lupy. Jednak tutaj, jak w większości wypadków, kiedy manifestacyjnie robi się teatr „po bożemu”, służy to jedynie przykryciu miałkości wyobraźni i braku pomysłu na spektakl. Lektura dramatu, jakiej dokonuje „reżyser” (przepraszam, ale muszę dać cudzysłów), jest równie płytka i powierzchowna jak recepcja teatru na łamach serwisu plotkarskiego. Oglądanie pierwszej próby czytanej byłoby dużo intensywniejszym przeżyciem, bo przynajmniej całkowity brak interpretacji opowiadanej historii nie byłby przykrywany idiotycznymi rozwiązaniami z gatunku „nic się nie dzieje na scenie, to Gajos wepchnie głowę Wiśniewskiej w tort”, Margaret porzuca paskudnymi szpilkami, a żeby zaznaczyć, że scena jest emocjonalna, to bohaterowie zaczną się bić: to na kanapie, to na podłodze. Trzeba też pamiętać o niepopełnianiu „szkolnych” błędów reżyserskich, kiedy chce się robić „realistyczny” teatr. Scena zamykania drzwi na klucz jest tak nieudolna reżysersko, że w cudowny sposób kompromituje próby tworzenia iluzji prawdziwego życia na scenie.
Nie wszyscy aktorzy są tu źli, jednak gdy osoba podpisana jako reżyser wymyśla postaci tak, że ich charakterystyka bliska jest notce na Wikipedii – co mogą? Beata Ścibakówna jako Duża Siostra zostaje wciśnięta nie tylko w obrzydliwy kostium, ale i w schematyczne odczytanie postaci jako upiornej mamusi-megiery z reklamy proszku do pieczenia, Ewa Wiśniewska zmuszona zostaje do grania kobiety stłamszonej przez męża, wzorca matki rodu i idealnej żony. Obie aktorki są w obrębie tych założeń świetne, magnetyczne, jednak interpretacja nie wykracza ani o centymetr poza to, co jest jasno powiedziane w tekście sztuki; nie pozwala im stworzyć naprawdę dobrych kreacji. Grzegorz Małecki, znany ostatnio głównie z tropienia gejowskiej mafii w teatrze, bezrefleksyjnie gra bierny bunt Bricka i trzeba mu oddać, że jest w tym sprawny. Pozostali aktorzy (pomijając omawianych niżej Gajosa i Kożuchowską) w uroczy sposób pełnią funkcję tła i wypowiadają swoje kwestie. Reasumując, postaci są dokładnie takie, jakie jawią się po pierwszej, opieszałej lekturze dramatu.
Janusz Gajos na własną rękę, jakby nie przejmując się, że gra w przedstawieniu wybitnie słabym, tworzy kreację ciekawą i poruszającą. Jako jedyny bezwstydnie objawia śmieszność swojego bohatera i dowodzi przez to prawdziwej szlachetności. Jego Duży Tata to słońce patriarchalnego kosmosu, które bezkompromisowo neguje patriarchat i rozpaczliwie próbuje rozbić zastany porządek, w którym to on jest panem i władcą.
Kożuchowska – och, naprawdę nie chcę już kopać leżącego… Jednak należy jej się uzasadnienie, dlaczego tak ostro oceniam jej występ. Bo jak już napisałem, o roli ciężko tu mówić. O ile przy reszcie bohaterów (poza Dużym Tatą) funkcjonują najbanalniejsze pomysły na postać, to przy Margaret pomysłu zwyczajnie nie ma. Aktorka prezentuje recital zewnętrznych środków, jakby oznajmiała publiczności, że umie kolejno: mówić cicho, mówić głośno, krzyczeć, histeryzować, rozpłakać się na zawołanie, masturbować się w elegancki sposób, być wredną, zrozpaczoną, wulgarną i tak dalej, i tak dalej. Całość już w drugiej minucie jej obecności na scenie wyczerpuje się, a w trzeciej staje się kompletnie nieznośne. Nie rozumiem jej Margaret, nie czuję jej emocji, wszelkie decyzje postindustrialnej heroiny i wypowiadane słowa wydają się bezzasadne. Kotka
w jej wykonaniu nie jest nawet nie kierującym się żadną logiką ludzkim żywiołem, jak nakazywałoby przedrozumienie tekstu. Margaret po prostu w spektaklu nie ma.
Oceniając jednak sprawę na chłodno – „kreacja” Kożuchowskiej nie jest przyczyną klapy spektaklu, jak pobrzmiewa w większości wypowiedzi na ten temat, a jej skutkiem. Trzeba jasno powiedzieć, że Margaret to niezwykle trudna i wymagająca rola, i nawet najlepsza aktorka, bez pomocy przenikliwego reżysera może ponieść klęskę. Postać niepożądanej żony panicza bawełnianej fortuny jest tu jedynie papierkiem lakmusowym, na którym widać, jak nieprzemyślana, wręcz głupia i opieszale zrobiona jest inscenizacja. Marność roli Kożuchowskiej to jedynie wierzchołek góry lodowej. Za aktorką nie stoi ani żadna interpretacja dramatu, ani wizja reżyserska, ani zgrany zespół (każdy sobie rzepkę skrobie, nawet Gajos), ani nawet wyrazisty, efekciarski pomysł inscenizacyjny.
Litość przyda się przy „funkcjonalnej” scenografii (luksusowe mieszkanko – szybko i tanio w wykonaniu), bezmyślnym kostiumie i upiornej, rodzajowej, potraktowanej ilustracyjnie muzyce. Litość objawi się w ten sposób, że nie opiszę szczegółowo tych elementów. Sam surowy opis byłby dla nich miażdżący.
Całość spektaklu jest zatrważająca. Próby tworzenia „wielkiego serio” stają się porażająco komiczne, a próba pokazania rzeczywistego świata na scenie daje niezamierzoną, durną parodię realności. Przy bezczelnym wykorzystaniu genialnego dramatu stworzona zostaje tania melodrama dla mało wymagającego widza, który pragnie się „ukulturalnić” w sobotni wieczór. Oczywiście, taki teatr też jest potrzebny, nieważne ile teatrolodzy by nie gęgali. Zastanawiam się jednak: dlaczego w Teatrze Narodowym i dlaczego Williamsem? Jako krakus-neofita mam ochotę krzyknąć „hańba, to jest Teatr Narodowy!”, troszeczkę chyba jednak z innych powodów niż podwawelscy obrońcy tradycji.
Tennessee Williams „Kotka na gorącym blaszanym dachu” Reżyseria Grzegorz Chrapkiewicz scenografia Boris Kudlička kostiumy Dorota Roqueplo muzyka Leszek Możdżer reżyseria światła Jacqueline Sobiszewski Występują: Małgorzata Kożuchowska Grzegorz Małecki, Beata Ścibakówna, Ewa Wiśniewska, Janusz Gajos, Marcin Przybylski, Oskar Hamerski, Mirosław Konarowski Teatr Narodowy, Warszawa