ROZŚWIETLAMY ARTYSTÓW Marta Bacia Bartosz Mysza: Rewolucja X
Piękno jest na ulicy. Poezja jest na ulicy, Sztuka nie istnieje. Sztuką jesteś ty. Władza dla wyobraźni, bądźcie realistami, żądajcie niemożliwego. Moje pragnienia są rzeczywistością. Zabrania się zabraniać. Anarchia to ja. Nie wyzwalaj mnie, zrobię to sam. Pod brukiem jest plaża. Nie mam nic do powiedzenia albo chcę coś powiedzieć, ale nie wiem, co… Pod tymi hasłami podpisywali się protestujący studenci podczas pamiętnego maja ’68. Oni – Marta Bacia i Bartosz Mysza, absolwenci katowickiej Akademii Sztuk Pięknych – nieświadomie wpisują się w ten przekaz: intensywny, ale chaotyczny, pozornie pozbawiony celowości, jak współczesność, która uległa wymieszaniu. Zacierają się różnice genderowe, poglądowe, religijne. Znikają przeciwieństwa, przeciwieństwem sztuki nie jest już nie-sztuka, a jeśli nie-sztuka nie jest przeciwieństwem sztuki, to wszystko może się w nią przekształcić. Czasem nawet samej sztuki „może być więcej” w modzie, reklamie, popkulturze niż w sztuce „właściwej”, dlatego obrazy młodych artystów często stają się antyobrazami, przemycając sferę kreowanych medialnie wyobrażeń, konfrontują je z codziennym życiem.
„X” to wojna wszystkiego przeciwko wszystkim. Przeciwko schematom zarówno w rozumieniu systemowym, jak i narzuconym wzorom myślenia i życia. Również przeciwko określonym strukturom artystycznym.
Akademickie struktury prowokują do buntu?
Marta Bacia: Akademia to dla mnie okres dyskusyjny, w którym przechodziłam różne fazy buntu. Dziś uważam, że w szkole najlepiej skupić się na opanowaniu warsztatu, poszerzeniu wiedzy, starając się nie zatracić indywidualności poprzez na przykład uleganiu magii czy autorytetowi profesorów.
„X” ma wiele znaczeń, wywołuje szereg skojarzeń: od rzeczy niedozwolonych przez określenie pokolenia, którego młodość przypadła na minioną dekadę. U was przybiera czasem profetyczny charakter…
M.B.: „X” z jednej strony jest siłą zbawczą, upatrujemy w nim nadziei, ale też niesie ze sobą siłę destrukcyjną, niepokojącą niewiadomą. Postanowiliśmy wykorzystać tę znaną wszystkim symbolikę, żeby móc stworzyć jasny i czytelny przekaz. X-uje się drzewa, oznacza rzeczy niedozwolone albo te do skreślenia. Dla nas „X” stanowi wyraz buntu, wezwanie do refleksji i do tego, by ludzie chcieli uwolnić się od schematów i zaprezentować swój własny światopogląd. Sam obraz jest widmem, przepowiednią, wytwarza własne pulsowanie, a „X” może w nim stanowić pokolenie ludzi do skreślenia, które się poddało, już nie walczy. Dla mnie „X” jest zaprzeczeniem, ale też w zasadzie nieustanną walką, ścieraniem się dobra i zła. Podlegając temu rozchodzeniu się światła, próbujemy zachowywać nieustanny balans.
Bartosz Mysza: To, co obserwujemy w mediach, przyjmujemy za aksjomat, za jedyną słuszną prawdę. Medialny potwór, którego sami stworzyliśmy, przejmuje kontrolę nad naszą świadomością, a gdzieś tam świeci słońce wysyłające każdego dnia promienie dla naszej planety i to ono jest prawdą, a nie to, co nazwaliśmy „duchem cywilizacji”.
M.B.: Zdajemy sobie sprawę, że istnieje coś więcej, że nasza wiedza jest wciąż niewystarczająca. Lecz sztuka, w przeciwieństwie do nauki, pozwala odejść od myślenia ścisłego, podpartego wiedzą matematyczną. Tworząc, nie jesteśmy obciążeni balastem empirycznego dochodzenia prawdy, możemy więc dowolnie kreować rzeczywistość. Ta struktura przynosi z jednej strony wolność, ale z drugiej jest bardzo chwiejna, domaga się uporządkowania. Dlatego nasza sztuka jest też próbą bezsilnego opanowania tego chaosu, w którym nasza tożsamość ulega ciągłej dekonstrukcji.
Malarstwo jest próbą odnalezienia się w tym chaosie? Buntujecie się przeciwko normom, ale patrząc na wasze prace, można odnieść wrażenie, że przeciw malarstwu również.
M.B.: Sztuka odciąga od chaosu. Sztukę traktuję jak poligon, na którym ścierają się różne aspekty i punkty widzenia, poligonem jest także sam proces. Malarstwo stanowi doskonałe medium do wyrażenia tego zagubienia i pewnej bezsilności, a przy tym bezkompromisowej walki przeciwko temu, co obserwujemy, bo pozwala odejść od ciasnych schematów i w pełni oddać swoje spostrzeżenia.
B.M.: Nieraz obrażałem się na samą sztukę, mówiąc że już nigdy nie podejdę do płótna, ale życie za każdym razem mi udowadniało, że to jest jedyna słuszna droga.
Ogień przynosi oczyszczenie, spalenie obrazu to symboliczny sposób zniszczenia tego demona cywilizacji?
B.M.: „Burn” to projekt, w którym zmuszam się codziennie do podjęcia pewnego aktu twórczego. Ogień jest siłą trawiącą wszystko, jest naznaczony symboliką. W szkole zawsze uczono nas historii, nie wybiegając nigdy w przyszłość. Ale wystarczy przeczytać kilka popularnonaukowych artykułów, by uwierzyć w świat, jaki nastanie za kilkadziesiąt lat. Dzieci z probówki, współżycie z robotami, żywność modyfikowana genetycznie czy hologramy – to się dzieje na naszych oczach. Trzeba próbować ustosunkować się do tego, nie panikować, ale powoli nastawić się na nieuniknione. Sztuka musi podążać za tym, pokazywać, że nie chodzi o agresywną walkę, ale refleksję nad tym, co zrobić, by się nie zagubić w nowym świecie. W sztuce wszystko już było i współczesny świat jest schematyczny. A sztuka przecież ma swoją potrzebę bycia gdzieś dalej, musi wyprzedzać cywilizację i nie wiem, w jakim stopniu mi się to udaje, ale chciałbym w swojej pracy kiedyś dojść do takiego momentu.
Pracujecie razem. Trudno uniknąć porównań?
M.B.: Pracując razem, trudno uniknąć podobieństw. Mamy jednak odrębny sposób patrzenia. Stanowimy za to tandem w kontekście rotacji energii, wymiennego promieniowania.
B.M.: Sztukę tworzyłem jeszcze przed poznaniem Marty. Połączyło nas wspólne myślenie i patrzenie na pewne sprawy. Zanim się poznaliśmy, już poruszaliśmy się w podobnej konwencji. Chciałbym jednak, żeby ten styl mógł się rozwijać, by dołączyło do nas więcej artystów, którzy zadają sobie podobne pytania.
Konwencję street art przenosicie do galerii, wasze prace oglądamy na wystawach. Sztuka uliczna coraz częściej przenosi się na salony, to nieuniknione?
M.B.: Street art-owcy pewnie też nie mogli przewidzieć kierunku, w jakim podąży sztuka uliczna. Artyści są w tym przypadku prekursorami pewnego działania wchłanianego kolejno przez popkulturę i przemysł. To sytuacja nie do uniknięcia. Inspiruję się street artem, lubię go za jego umowność, za skrótowy komunikat, jego brud i niedoskonałość, który działa inaczej niż w przypadku malarstwa tradycyjnego. Malowałam kiedyś małe obrazki z szablonu i rozwieszałam je w mieście, ze świadomością ich krótkiej żywotności. Ocalał jeden obrazek, „MES$ IT MORE” i Bartek nakręcił o tym film (wszedł do „Burn’a”), który jest jedynym dokumentem tej akcji.
Dla działań street artowych, choć mają w sobie buntowniczy charakter, instytucja jest często szansą przetrwania i dotarcia ich przekazu do zupełnie innej grupy ludzi.
B.M.: Maluję na murach, często w stylu berlińskim – idzie się po ulicy i widzi na przykład kwiatek, a przy nim dorysowane kolejne elementy. Ja zaczynam od „X” za każdym razem, gdy coś mi się nie podoba i chciałbym, żeby inni również dołączyli, oznaczając rzeczy, które ich drażnią, rzeczy do skreślenia.
A co jeżeli bunt wygaśnie? Jeżeli obiekt buntu się zużyje? Kiedy „X” naprawi świat i wszyscy się przebudzimy?
M.B.: Pytałaś wcześniej, czy nie wchodzę w bunt jak w ciasne buty, czy to nie był tylko młodzieńczy sprzeciw. Bunt się nie spłyca ani nie maleje. Buntem jest samodzielne myślenie, szczególnie, jeżeli odbiega od myślenia ogółu. Postępuję zgodnie z własnymi przekonaniami, za każdym razem biorąc w nawias cudze opinie. Cały czas maluję, a mój warsztat nadąża za tymi zmianami. Bunt to niekończący się proces, znika, kiedy jego obiekt traci znaczenie, ale w życiu tak już jest, że za chwilę tuż po nim znajduje się nowy temat, w stosunku do którego można się zbuntować.
B.M.: Bunt towarzyszy mi od wczesnej młodości. Częściowo wychowywałem się tutaj, a częściowo w górach i pierwsze wspomnienie, które pamiętam z dzieciństwa, to scena gdy jedziemy maluchem w środku zimy i na ulicach stoją czołgi. Wtedy wszyscy mówili, żeby walczyć z systemem. I pomimo tego, że w szkole to wyśmiewano, bardzo się wtedy przejąłem. Potem przyszły lata 90., kiedy wszystko się rozwijało i miała nadejść wolność, ale tak naprawdę wszedł system, który okazał się jeszcze gorszy. Wcześniej każdy znał granice i jeżeli nie udzielał się politycznie, zasadniczo nikt się do niego nie przyczepiał, a ze zmianami wkroczył dziki kapitalizm, w którym władzę mają ci, którzy przejęli urzędy. Dotknąłem machiny biurokracji, dlatego też jestem takim anarchistą.
Marta Bacia i Bartosz Mysza tworzą niepokojący świat wieloznaczności, który nie tylko jest komentarzem, ale i próbą odnalezienia się w nowej rzeczywistości. W tym szale ekspresji rodzi się jednak nadzieja – „X Rays” niesie wiadomość dla świata.