Post-folk dla swaggerów
Maya Arulpragasam serwowała światu zaangażowane teksty okraszone tłustym bitem na długo zanim mainstream opanowała gorączka na punkcie nowofalowego amerykańskiego rapu spod znaku tzw. swagu. Teraz, kiedy liczy się tylko grill na uzębieniu, nie zwalnia tempa i mocno przerysowaną estetykę znów wplata w swoje silnie nacechowane ideologicznie teksty. Włączając w to fantazyjne pomieszanie world music z panoszącą się wszędzie elektroniką, nigdy nie odwraca się od swoich korzeni, jednocześnie zwracając uwagę na to, co akurat w muzyce jest in.
Jest poetką konwencji, żonglując nią w dosłownie każdym teledysku, od „Galang” począwszy, na najnowszym „Bring The Noize” skończywszy. Kto nie zachwycał się driftującymi Arabami w „Bad Girls”? Jak doskonale współgra tutaj tekst z warstwą wizualną, jakże głęboko sięga w krytyce współczesnej popkultury! Chyba jedynie klip do „Born Free” rezygnuje z ironicznej otoczki wizualnej, choć w zakresie fabuły również prezentuje treści przerysowane w mocny, dobitny sposób. Cóż, jako córka wojownika Tamilskich Tygrysów, Maya na pewno nie stworzyłaby nic błahego, pozbawionego głębokiej wymowy. Co niewidoczne dla niewyrobionego odbiorcy, pieści delikatnie i prowokuje do refleksji wysmakowanego słuchacza, a to wszystko w kiczowatej otoczce komentującej obecny stan wszechobecnego mainstreamu.
I na cóż ten przydługi barokowy wstęp będący hołdem urzeczonego fana? Otóż wojująca wokalistka ze Sri Lanki popełniła kolejne dzieło, podnoszące poprzeczkę niezwykle wysoko. Tak eklektyczny mix gatunkowy nie pozwala nikomu na polemikę. M.I.A. w swojej najlepszej formie stawia gigantyczną neonową kropkę nad i, psychodeliczną wisienkę na torcie, zostawiając konkurencję daleko w tyle.
Album zatytułowany „Matangi” dosłownie nie ma słabych numerów. Są jedynie takie, które nie zapadają w pamięć po pierwszym przesłuchaniu – ale to da się nadrobić słuchając po raz kolejny. Przede wszystkim raduje ucho pomieszanie wpływów reggae, house, world music, r’n’b w jedną spójną całość. Wreszcie możemy tańczyć bez wstydu do imprezowej muzyki z poważnym przesłaniem. Odpalmy zatem YouTube, iTunes czy też poczciwy Windows Media Player i rozkoszujmy się podróżą. Ja wybieram kilka, bo opisanie każdego kawałka z osobna, bez rozwlekania się w tysiące zdań – to zadanie niemożliwe, niewykonalne.
„Karmageddon” otwierający płytę zaczyna się jak typowa hinduska mantra. Od razu też Maya serwuje odbiorcy zabawę lingwistyczną – karma + armageddon. Póki co delikatnie, otwarcie krążka jest wprowadzeniem w całość, trwa nieledwie półtorej minuty, ale wyznacza kierunek: „moje słowa to moja tarcza, a Ty zaraz spotkasz się ze swoją karmą”. Czekam z niecierpliwością!
I oto zjawia się „Matangi” – utwór tytułowy, równocześnie imię wokalistki oznaczające hinduistyczną boginię nocy i ciemności sprowadzającą na ziemię pokój i łagodność. Kto by pomyślał! Nie jest lekko – wojenna metaforyka obecna jest przez cały czas, a trzeba być naprawdę nieobeznanym w świecie, żeby nie skojarzyć państw wymienianych w tekście z konfliktami, które się w nich toczą. Somalia, Bośnia, Kuba, Kolumbia, Ekwador, Meksyk – to zaledwie część, a już mówi sama za siebie. Interpretacja bogactwa przenośni użytych przez artystkę to temat na rozprawkę maturalną – o ile dzieciaki byłyby na tyle bystre, żeby załapać.
Następny numer, „Warriors”, jak większość na płycie, rozpoczyna się od tradycyjnego „omm”, używanego we wszystkich hinduskich mantrach. I jest coś z mantry również w dalszej części utworu: powtarzające się końcówki zdań, rymy czy zapętlenie pojedynczych słów. Warstwa muzyczna odzwierciedla tekstową – gdy słyszymy o wojownikach w transie sami poniekąd się w nim znajdujemy. Dlatego pierwsze co robimy po skończeniu to włączenie od nowa.
„Come Walk With Me” to utwór najczęściej wykonywany przez Mayę podczas promowania płyty w różnych programach typu „Late with…”. Raz nawet z The Roots! To kontynuacja wątków zawartych w „Only 1 U” – „(…) nie musisz tym trząść/nie musisz wyrzucać rąk w powietrze/po prostu bądź ze mną”. To wręcz dziwacznie zwyczajne!
I oto pierwszy singiel z płyty, w sieci już od dawien dawna, zapowiadał to, co w listopadzie 2013 roku przybrać miało konkretną postać. Premiera klipu do tej piosenki splotła się z premierą jakiegoś innego klipu dużej gwiazdy światowego formatu, ale nie pamiętam totalnie jakiej – tak mnie olśniła w lutym 2012 wizualizacja tekstu „Bad Girls”, że w totalnym otępieniu klikałam „repeat” przez dwa tygodnie zupełnie bez przerwy. Przekaz przekazem, ale ten bujający rytm! I najważniejsze – ten SWAG!
Najbardziej imprezowy kawałek, o którym marzę, aby usłyszeć go w klubie – „Double Bubble Trouble”. Mimo że tempo raz zwalnia, raz przyspiesza, to całość jest tak niesamowicie taneczna, że stopy nie potrafią ustać w miejscu. Jakaż to męka słuchać Mai w zatłoczonym autobusie! Tekst nie jest rozbudowany (tradycyjnie czuć w nim bojowego ducha przewijającego się przez całość), na pierwszy plan wysuwają się elektronicznie podrasowane hinduskie rytmy. Tak dobrze nie bawiliście się do żadnego bollywodzkiego filmu.
Tym albumem Maya popycha światowy rynek muzyczny do przodu, wyznacza kierunek, którym należy podążać. Skonstruowanie takiego albumu to nie byle co, podanie wojennej, buntowniczej retoryki masom również nie należy do najłatwiejszych zadań. Nikt nie zrobi tego tak jak ona, ale miejmy nadzieję, że znajdą się przynajmniej przyzwoici naśladowcy – i o przyzwoitości można mówić tutaj nie tylko jako o przenośni, przyzwoitość jest tutaj dosłowna. Na całej płycie znalazłam tylko jeden przykład użycia słowa „bitch”. Sporadycznie występowało „shit”, „fuck”, raz nawet „whore”. Tak mało „bitch”? Wstrząsnęło mną to do głębi – a więc da się robić muzykę bez tego ulubionego wyrazu? Od popu przez hip-hop do sceny rockowej wyraz „bitch” króluje, a Mai udało się nagrać płytę wymawiając go w tylko jednej piosence. To bardziej szokujące niż wszechobecność „dziwki”, która powoli z obelgi staje się komplementem, a jeśli nie, to zupełnie zwyczajnym zwrotem. Bo przecież fajnie jest być zdzirą.
Tytuł utworu „Y.A.L.A.” („You Always Live Again”) aż prosi się o podsumowującą parafrazę. Pierwsze, co mi przyszło do głowy po wysłuchaniu tego kawałka jako ostatniego na płycie, to Y.A.L.A. – You Always Listen Again.
M.I.A. – „Matangi”, Interscope; 2013