Niebo w kolorze Indygo
Chiny. Nie te wielkich miast, lecz małych osad i niewielkich społeczności je zamieszkujących. Anna Jaklewicz swoim „Niebem w kolorze indygo” zabiera nas w podróż w takie właśnie miejsca. Na swojej trasie odwiedziła kilkanaście punktów. Jedne ustalone były z góry, inne pojawiały się spontanicznie, w trakcie podróży. Wszystkie położone w południowo-wschodnich częściach terytorium Państwa Środka. Jest to pierwszy sposób, w jaki można tę książkę potraktować – zapiski z podróży, które mogą stać się przewodnikiem dla planujących wyprawę w te rejony.
Nie będzie to jednak przewodnik dla „świeżaków”. Obawiam się nawet, że praktyczne wsparcie znajdą w nim jedynie podróżnicy znający co najmniej postawy mandaryńskiego. Autorka zabiera czytelników tam, gdzie nie docierają turyści z Zachodu, ba, gdzie czasem nie docierają i turyści samego Państwa Środka – w miejsca, w których trzeba wiedzieć co nieco o zwyczajach, sposobach skutecznej podróży czy umieć chociażby poprosić o posiłek i kawałek posłania. Tym sposobem docieramy do „królestwa kobiet”, w którym wszystkie małżeństwa są nieformalne i żyje się w matriarchalnych klanach, poznajemy smak solonych żółtek jaj suszonych na słońcu czy architekturę domów-fortec ludu Hakka.
Z punktu widzenia Europejczyka często brakuje nam świadomości, że Chińczycy nie są jednym narodem, jednym ludem. To są setki małych i dużych społeczności oraz olbrzymich grup etnicznych (jak lud Han), zjednoczonych pod jednym niebem. Obecnie kraj ten, przeżywając niespotykany w jego historii rozwój gospodarczy, zmierza nieuchronnie do unifikacji. Skutecznie pomaga w tym na równi partia i popkultura. I to wspomniane niebo, które w chińskiej kulturze łączy narody osobą króla. Tu – bardziej dosłownie – połączy plemiona i niewielkie nacje swym kolorem. Indygo to kolor silnie wpisany w tradycję, wspólny dla ludów, które opisuje Jaklewicz.
„Niebo…” to także szkic etnologiczny, pokazujący bogactwo zapomnianych i ginących plemion. Porozrzucanych po rubieżach prowincji, zepchniętych w najdalsze zakamarki kraju. Miasteczka i wsie tych historycznych plemion pokazują też różne scenariusze ich wejścia w sieć globalnej wioski, gdzie wpis na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO może się zakończyć tragedią. Wrażenia z podróży uzupełniane są rozmowami z miejscowymi i wiedzą zaczerpniętą z innych źródeł. Pierwsze dwa elementy są na tyle głębokie, na ile pozwalał autorce czas i możliwość porozumienia się na miejscu – co było nieraz trudne, a nieraz niemożliwe, ze względu na bardzo odmienne języki. Trzeci element, czyli wiedza zaczerpnięta z literatury i Internetu, jest zawsze opatrzona przypisami. Dobry zabieg pozwalający z łatwością rozpocząć pogłębienie wiedzy.
Styl Jaklewicz delikatnie zmienia się z kolejnymi rozdziałami. Zdecydowanie na korzyść. Czuć, że wraz z upływem czasu autorka z większą łatwością przelewa myśli na papier. Przenosi się to też na warstwę treści. Opisy kolejnych miejsc zyskują na głębi przemyśleń. Tylko koniec podróży jest nagły. Nie wiedzieć czemu. Czyżby nie było nic wartego odnotowania? Po intensywnych przeżyciach wcześniejszych tygodni jest to możliwe. To, co na początku podróży by zachwyciło, pod jej koniec staje się czymś zwykłym. A może to kwestia ram redakcyjnych? Tak czy inaczej niedosyt pod koniec lektury pozostaje.
Spodziewałem się kolejnego dziennika z podróży po opłotkach Chin. Otrzymałem coś więcej – książkę, którą można potraktować jako dziennik z podróży, jako szkic etnologiczny kilku szalenie ciekawych kultur (których być może za kilkadziesiąt lat nie będzie już na naszej planecie) czy jako praktyczny przewodnik po nieznanych zakamarkach Chin, jakich nie znałem, dla odważnych i zaprawionych podróżników. Wszystko podane poprawnie i w przyjemnej formie. Mogę śmiało polecić.
Anna Jaklewicz, Niebo w kolorze indygo, wyd. Bezdroża, Kraków 2013.