Nocne dyskusje teatralne: „Sen nocy letniej”
O „Śnie nocy letniej” w reżyserii Krzysztofa Popiołka w sosnowieckim Teatrze Zagłębia rozmawiają Miłosz Markiewicz i Anna Duda.
Miłosz Markiewicz: Zastanawiam się, czy nie powinniśmy przeprowadzić tej rozmowy za jakieś dwa tygodnie. Im dalej od spektaklu, tym bardziej mi się on podoba. Chyba potrzebowałem chwili oddechu, bo pierwsze wrażenie nie było najlepsze… A właściwie ostatnie wrażenie, bo to przede wszystkim „najkrótsza druga część spektaklu w historii teatru” wprawiła mnie trochę
w zażenowanie. Niestety… Odnoszę wrażenie, że przerwa została w przedstawienie wstawiona tylko po to, żeby reżyser mógł zrealizować swój pomysł na przejście pary młodej przez foyer. Najgorsze jednak, że niczego to do spektaklu nie wnosiło.
Anna Duda: Szczerze mówiąc myślałam, że darują sobie takie zabiegi, tym bardziej że różnych wariantów interakcji z widzem było dość dużo w samym spektaklu. Zastanawiam się, dla jakiego widza był ten spektakl? Bo chyba nie dla dorosłego.
M.M.: Na pewno nie był – o dziwo! – dla starszego. Siedzący obok mnie widzowie wychodzili, bo nic nie słyszeli. A to był czwarty rząd! Rzeczywiście trzeba przyznać, że czasami aktorzy byli słabo słyszalni – przede wszystkim, kiedy grali w głębi sceny. Zwłaszcza Edyta Ostojak, która w scenie „łóżkowej” mówiła jedynie „pod siebie”.
Czy w takim razie dla młodego? Tak, myślę że młodzieży szkolnej na pewno się spodoba. Choć jeśli idą na Szekspira, to za dużo go tam nie zobaczą. Ale – według mnie – był to na pewno spektakl dla widza dojrzałego. I tu akurat widzę punkt styczny z szekspirowskim „Snem nocy letniej”.
A.D.: No właśnie, najbardziej problematyczne okazały się dla mnie sceny z wątkiem młodej pary. Niezgrabna scena ślubu, trochę niepotrzebnie dorzucona w formie teatru w teatrze. Niesłyszalna scena łóżkowa. Podobnie miniatura na samym początku sceny, gdzie uczucia młodej pary tuż przed ślubem odzwierciedla suchy powiew suszarki, którą obojętny pan młody suszy włosy wspomnianej Edyty Ostojak. Rozumiem, że miał być kontekst spajający historię uczucia z oryginalnym tekstem. Tylko wszystko to jakieś niezgrabne, źle posklejane… Brakuje mi chyba budowania napięcia i zaskoczenia, co mogłoby właśnie pobudzić dojrzałego widza. Stąd moje wątpliwości. Bo gdzie tu można odnaleźć coś rzeczywiście zaskakującego?
M.M.: Tak, młoda para to niestety najsłabszy element tego spektaklu. Ani go nie spaja, ani nie wzbogaca. Poza tym ani to Oberon i Tytania, ani Tezeusz i Hipolita. Widz nie jest głupi, wystarczyłoby powiedzieć, że „robimy spektakl na ślub dyrektorskiej pary”, a niekoniecznie ją pokazywać, skoro nie było na to pomysłu.
Ale akurat, jak dla mnie, spektakl jest posklejany całkiem nieźle. Wstawki z wolontariuszami dobrze „pracują”, rozbijając gęstniejącą atmosferę na scenie. Może oprócz tej, która w zamyśle miała być metateatralna. Co to w ogóle ma być za rozmowa z realizatorem świateł?! To nie była żadna zabawa z konwencją teatru w teatrze, a zwykły strzał w stopę! Ale ostatnia scena mnie mocno zaskoczyła. Ciebie nie? Abstrahuję tu od czasu jej trwania. Była mocna. Najlepsza w całym spektaklu.
A.D.: Scena była mocna, ale tylko dlatego, że jeśli już jakaś zabawa z tekstem miała miejsce, to właśnie polegała na opowiedzeniu „Snu…” poprzez bohaterów w podeszłym wieku. Tekst nabrał zupełnie innego znaczenia, począwszy od drobnego humoru po wizualną reprezentację bohaterów, ich fizjonomię, której nie da się zignorować, a która pracuje na korzyść interpretacji Szekspira. Z pewnością było to jedno z ciekawszych odczytań metafory muru, którym są sami bohaterowie, którym odebrano głos, których ubezwłasnowolniono. Tu się zgadzam – scena była mocna, szkoda tylko, że nie dojrzałam podobnych zabiegów w trakcie spektaklu. Było to miłe zaskoczenie, ale dopiero na samym końcu. W środku brakowało mi właśnie pogłębienia takich „niewygodnych”, niedookreślonych uczuć. Spektakl natomiast albo przechodził w banał zabawy w teatr, albo był emocjonalnie obojętny, przynajmniej w moim odczuciu.
Bronił się natomiast plastycznością sceny i tu trzeba przyznać: ogrom pracy scenograficznej, a aktorzy, widać, świetnie w tej przestrzeni się prezentowali. To jednak jedyny poziom tajemniczości, jaki zauważam. Nawet kilka pozornie mocnych scen, w których ujawnia się mroczna i skrywana strona wzajemnych relacji bohaterów względem siebie, nie jawi się ani jako tragiczne, ani trzymające w napięciu. A szkoda. Trzymanie tego na koniec spektaklu to moim zdaniem duża strata dla całości efektu.
M.M.: Nie doszukiwałbym się mroku i tajemniczości w tym spektaklu. Przynajmniej mnie nie wydają się potrzebne. Co prawda zauważalne jest, że reżyserom łatwiej mówi się o starości za pomocą „poetyckiej metafory” zamiast mocniejszych zabiegów (wystarczy spojrzeć na wrocławskie „Hopla, żyjemy!”), ale to mi akurat nie przeszkadza. Uczynienie głównymi bohaterami osoby starsze udowadnia tylko uniwersalność tekstów Szekspira.
Jednak ostatnią scenę odczytuję też w kategorii kontrastu do tych wcześniejszych. Okazuje się, że świat, w którym bohaterami targają namiętności oraz gwałtowność uczuć, istnieje tylko w ich głowach i marzeniach. A tak naprawdę okazują się starcami, którzy ledwo poruszają ustami. To idealne zamknięcie całej koncepcji spektaklu i tego będę bronił! Bo ja akurat widziałem tam mnóstwo niedookreślonych uczuć i ludzi zagubionych w emocjach. Wymusza to wszak sama fabuła „Snu…”.
A.D.: O uniwersalności tekstu Szekspira chyba nie ma co dywagować – jest to jeden z tych magicznych tekstów, które ukażą za każdym razem drugie dno. Być może była to kwestia gry aktorskiej, być może sposobu przeplatania scen, ale nie rozszerzał się dla mnie ten świat. Być może w paru momentach, i to głównie za sprawą przestrzeni scenicznej – nowoczesnej, symbolicznej, rozpostartej między morzem (obramowanym ekranem) a ciekawymi fakturami (falista ściana czy rodzaj tła użytego w scenach granych w ośrodku Ateny). Wizualnie kontrast świata wewnątrz ich wyobraźni a prozaicznej rzeczywistości był czytelny i jako ogólny pomysł na spektakl okazał się jak najbardziej przekonujący. Puenta – zgodzę się z Tobą – zamknęła całość idealnie. Coś jednak po drodze zostało, moim zdaniem, zgubione – przede wszystkim uwaga widza. Zrzuciłabym to jednak na rozrzutność reżyserską – za dużo perspektyw naraz. Uważam, że wiele tu było zbędnych warstw – wątek młodej pary, wyjście do foyer i słuchanie nagrania z telewizora (kolejne podkreślenie na siłę teatru w teatrze), uwagi metateatralne odnośnie współczesnego teatru, scena łóżkowa i niektóre ze scen w głównym wątku – przydługie, nie ukazujące w pełni tej nieokreśloności uczuć (i tu moim zdaniem nie poradziła sobie obsada). Nie wiem, być może jest to kwestia często granych w Zagłębiu farsowych sztuk, ale miałam wrażenie, że aktorzy o wiele lepiej radzą sobie w scenach „z codziennego życia w ośrodku”, które widać, że są lekkie oraz swobodne – i takie miały być. Widać jednak, że łatwiej przychodziło aktorom rozśmieszanie niż wzruszanie widza. Dla mnie ta bardziej dramatyczna odsłona nie była dopracowana.
M.M.: Tu się akurat muszę zgodzić. Pod względem „inkrustacji” spektakl jest trochę przekombinowany. Młody reżyser miał mnóstwo pomysłów i chyba nie wiedział, kiedy przestać. I tu akurat szkoda, bo to jednak jego dyplom, więc nie powinien być zabawą i eksperymentem, a wyważoną i dojrzałą wizją. To prawda, że przestrzeń grała wspaniale, ale to właśnie w niej dostrzegam pewną ułomność przedstawienia. Jak już powiedziałaś, aktorom z Teatru Zagłębia zdecydowanie lepiej wychodzi rozśmieszanie widza (i akurat scena z „panelem teatrologicznym” rozłożyła mnie na łopatki) niż skupianie jego uwagi na emocjach. Powodem chyba jest to, że to nie był spektakl na dużą scenę… Intymność części scen byłaby doskonale widoczna w przestrzeni kameralnej, a tymczasem gubiła się po drodze pomiędzy aktorem a widzem. Tekst nie mógł wybrzmieć, więc nie zatrzymywał uwagi widza. Sam – co z przykrością przyznaję – przyłapywałem się na tym, że „wyłączałem się”, bo nie mogłem się skupić.
A.D.: Na pewno byłby to ciekawy eksperyment i faktycznie dobrze zrobiłby wyeksponowaniu tej koncepcji. W tym się zgodzę na pewno – takie potraktowanie „Snu…” ma dużo pokładów intymności i trzeba by poszukać odpowiednich środków, by to w pełni rozkwitło. Ale sztuka przestrzennego układania relacji między aktorami należy chyba do najtrudniejszych. Mam nadzieję, że następne realizacje twórcy trochę się oczyszczą z tego nadmiaru fabularności i pogłębią się. Wtedy takie pomysły interpretacji tekstu mają szansę zabłysnąć. Chciałabym zobaczyć Zagłębie właśnie w takiej dojrzałej wersji.
M.M.: Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że następną tego typu realizację Popiołka będziemy mogli zobaczyć na kameralnej scenie. Tymczasem spektakl w Teatrze Zagłębia nie poddaje się jednoznacznej ocenie. Z jednej strony ma bardzo ciekawą koncepcję i zawiera kilka dobrych pomysłów, aktorsko został poprowadzony całkiem przyzwoicie, a na dodatek urzeka swoją stroną wizualną. Z drugiej strony nie jest w stanie pomieścić wszystkich reżyserskich wizji, niektóre koncepty się nie bronią i trudno mu utrzymać uwagę widza. Jeśli trzeba by mu wystawić ocenę w skali akademickiej, to zapewne było by to 4. Ale raczej jest to ocena „na zachętę”.
„Sen nocy letniej” wg Williama Shakespeare’a opracowanie dramaturgiczne: Martyna Lechman (WRD PWST Kraków) reżyseria: Krzysztof Popiołek (spektakl dyplomowy studenta WRD PWST w Krakowie) scenografia i kostiumy: Anna Wołoszczuk opracowanie muzyczne: Jonasz Sołtyk asystenci reżysera: Tomasz Krawczyk, Michał Bałaga przekład sonetów 71, 73: Tomasz Krawczyk premiera: 9.11.2013 r. Teatr Zagłębia w Sosnowcu