Czy czujesz bluesa?
Jak powiedział kiedyś Robert Cray, ubiegłoroczna gwiazda Rawy Blues Festival: „Blues to wyjątkowy gatunek muzyki. Muzycy bluesowi w zasadzie nigdy nie mogli liczyć na dużo czasu antenowego w radiu czy telewizji. Ale fenomenem bluesa jest to, że jest bardzo wiele bluesowych kapel. W Ameryce, ale również i na świecie. Także w Europie. To jest współczesna siła bluesa! Wiele z tych zespołów szuka własnego stylu. Uważam, że silnym trendem jest łączenie wielu różnych stylów, a nie przywiązywanie się do jednej definicji bluesa”
Siła bluesa leży w muzykach, w tym, że blues wciąż żyje, także tutaj na Śląsku. Świadczyć o tym może już 33. edycja festiwalu Rawa Blues, której pomysłodawcą i dyrektorem jest Irek Dudek. Sama z festiwalem jestem dopiero trzy edycje, ale tegoroczną uważam za najlepszą na jakiej dotychczas byłam. Oczywiście można znaleźć parę minusów organizacyjnych, ale przyznam szczerze – nie było dane być mi na festiwalu, gdzie takich minusów nie dałoby się zauważyć. Pisząc o Rawie Blues, chcę skupić się przede wszystkim na samej muzyce, a nie na temacie braku hot dogów w bufecie czy kawy w garderobie zespołu HooDoo Band, o którym pisała na swym blogu Alicja Janosz.
Jedno trzeba przyznać: festiwal Rawa Blues to prawdziwe święto muzyki.
Sobotnie bluesowe granie ruszyło już od godziny 11.00, kiedy na Małej Scenie zawalczyły zespoły w konkursie laureatów. Do Spodka warto przybyć jak najwcześniej, bowiem na Małej Scenie często można znaleźć prawdziwe muzyczne perełki. Pamiętam swoją pierwszą edycję Rawy Blues, gdy na Małej Scenie odkryłam duet Przytuły i Kruka. Koncert ten na długo pozostał mi w pamięci. Do teraz zresztą śledzę ich trasę koncertową, licząc, że jak najczęściej pojawi się tam miasto Katowice. Warto tutaj dodać, że Przytuła i Kruk potrafili stworzyć instrumenty zarówno z miotły, jak i z własnych policzków. W tym roku na Małej Scenie pojawili się m.in. Paweł Izdebski, The Blues Experience oraz zespół Cheap Tobacco, który – jako laureat publiczności – zagrał jeszcze raz, tym razem na Dużej Scenie.
O godzinie 15.00 rozpoczęło się prawdziwe muzyczne święto. Usłyszeć można było kolejno: Marek Tymkoff Trio, laureata publiczności, czyli Cheap Tobacco, HooDoo Band, gdzie z zespołem wystąpiła znana z programu Idol piosenkarka Alicja Janosz. Całość polskiej ekipy zakończył występ zespołu The Jan Gałach Band.
Następnie przyszła pora na finałowe koncerty, od których rozpoczęła się prawdziwa bluesowa feta. Jako pierwsi na scenie pojawili się panowie, którzy przybyli prosto z Kalifornii. Rockowo-bluesowe granie, świetna harmonijka i mocna gitara – wszystko to składa się na obraz chłopaków z The Stone Foxes. Na scenie grzmiało i huczało! Muzycy mieli świetny kontakt z publicznością, wychodzili do niej, w tłum poleciały pałeczki perkusyjne. Dali z siebie wszystko. Podsumowując: było energetycznie!
Po gorącej Kalifornii przybył na scenę soulowy Teksas, czyli magiczna Ruthie Foster wraz z zespołem. Zniewalająca gra w połączeniu ze świetnym głosem wokalistki dały w efekcie bardzo dobry koncert. Ruthie Foster bawiła się stylami, mieszając gospel, soul z odrobiną country. Sama pokusiła się też o covery takich muzyków jak Adele czy Johnny Cash. Po zakończeniu koncertu Ruthie Foster, będąc jeszcze podekscytowaną po występie The Stone Foxes, miałam wrażenie, że najlepsze już za nami. Całe nagromadzone endorfiny i wszystkie emocje spowodowały, że czułam, iż trudno będzie przebić kolejnym artystom tak solidny początek. O tym, jak bardzo jestem w błędzie, przekonała mnie Heritage Blues Orchestra. Junior Mack, Bill Sims, Jr. i jego córka Chaney, harmonijkarz Vincent Bucher oraz sekcja dęta. Dało nam to dziewięć solidnych powodów, by na tym koncercie być. Dla mnie Heritage Blues Orchestra to prawdziwi muzyczni czarodzieje, którzy nie dość, że powalili na łopatki, to jeszcze skradli mi serce. Gorące brzmienia, fantastyczne solówki, sekcja dęta, do której od początku miałam ogromną słabość. Tańce na scenie. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Ich koncert był dla mnie prawdziwą muzyczną ucztą. Z jednej strony mieliśmy melancholijne, ciut zakrawające o jazzowe improwizacje muzyczne klasyki. Z drugiej – różnorodny blues, fantastyczne brzmienie i muzyczną podróż przez całą Amerykę wzdłuż i wszerz. Po godzinnym koncercie myślałam o tym, by ich porwać ze sobą. Tylko nie wiem, gdzie ja bym ich wszystkich pomieściła w moim mieszkaniu.
Po Tyglu Kulturalnym na scenie pojawił się dyrektor festiwalu, który wystąpił z prawdziwym weteranem Rawy Blues: z Jamesem Blood Ulmerem. Za każdym razem Irek Dudek pokazuje nam się muzycznie od innej strony, widzieliśmy go w formie big bandowej, z Shakin’ Dudi, akustycznie… Wcieleń było wiele. Z tegorocznego koncertu zadowoleni byli wszyscy ci, którzy chętnie sięgają do starego dobrego grania. Połączenie gitary Jamesa Blood Ulmera z harmonijką Irka Dudka rozbujało wszystkich obecnych w Spodku.
Niepodważalnie największą gwiazdą był Keb’ Mo’, który wraz z Heritage Blues Orchestra był najmocniejszym punktem całego festiwalu. O tym koncercie nie da się zbyt wiele napisać, tam trzeba było być, posłuchać i poczuć to na własnej skórze. Keb’ Mo’ zaczął od swoich ballad, by potem pokazać prawdziwego pazura. W momencie, gdy na scenie ponownie pojawił się Irek Dudek z harmonijką, pod sceną rozpoczęła się prawdziwa muzyczna fiesta. Fantastyczny głos Keb’ Mo’ i jego elektryzująca gra totalnie mnie oczarowały! Po fantastycznym 1,5-godzinnym koncercie nie dowierzałam, że muzyk ten niedawno skończył 62 lata. Niejeden dwudziestolatek mógłby mu pozazdrościć. Jak dla mnie – ktoś musiał tutaj pomylić się solidnie w metryce.
Na koncertach zawsze gorąco sobie cenię dobry kontakt muzyka z publicznością. Tutaj dobrze odnalazła się ekipa Otisa Taylora. Zespół rozgrzał publiczność do czerwoności, a skrzypaczka zaczarowała swoją grą i charyzmą. Gdzieś w połowie koncertu sam Otis Taylor wskoczył ze swoją harmonijką na płytę katowickiego Spodka. Nam już nic więcej do szczęścia nie było potrzebne. Za Otisem stworzył się sznur biegnących fanów, którzy towarzyszyli mu w tej eskapadzie. Chyba nie można było wymyślić sobie lepszego zakończenia festiwalu.
Zawsze wychodziłam bardzo zadowolona po Rawie Blues, ale nigdy nie byłam tak zachwycona, jak po tegorocznej edycji. Zarówno artystami, ich doborem, jak i popisami na scenie. Wyszłam też z pewnością, że wrócę za rok, choćby waliło się i paliło. Podwójnie motywujący jest fakt, że Irek Dudek na koniec zapowiedział, iż w przyszłym roku bluesowe granie może rozrosnąć się do dwóch dni. I tego – z takimi artystami i takimi koncertami – gorąco bym sobie życzyła.