W połowie puste – gra w nieobecność
„W połowie puste” – powieść dwóch autorów: Łukasza Gorczycy i Łukasza Rondudy – to narracja o Oskarze Dawickim, jednym z członków artystycznej Grupy Azorro znanej ze swoich wideoartów komentujących instytucje sztuki, swoistą hierarchię sukcesu i nieformalne reguły. Jest to narracja specyficzna, nasuwająca na myśl żart, mrugnięcie okiem do czytelnika… a może samego Oskara?
Ale po kolei, odkryję kilka kart. Powieść otwiera rozdział „Ha, ha, ha!”, na który składają się 130 niezadrukowane strony. W takiej atmosferze utrzymane są kolejne cztery rozdziały poświęcone m.in zagadnieniom „Sztuki jako problemu i zaniedbania” czy „Spisku”, potem trafiamy do polskiego Hollywood. Razem z bohaterem wpadamy do reżyserskiego snu, gdzie rozpoczyna się konstrukcja „w połowie wymyślona, w połowie prawdziwa i w połowie pusta” życiorysu Oskara.
Znacząco odbiega jednak od monotonnego opisu wydarzeń i emocji, na które możemy natrafić, wybierając na chybił trafił jakąkolwiek pozycję biograficzną na półce. Wrzucenie w narrację odbywa się dramatycznie, nie wiadomo które wspomnienie traktować jako fikcję, które brać za prawdziwe.
Prowadzeni jesteśmy wraz z Oskarem, aby za chwilę dołączyć do bardziej zdystansowanych „biografów”, reżyserów tego spektaklu. Role mieszają się, wciągani jesteśmy w wyobraźnię Dawickiego, którego główne artystyczne credo rozpisuje się wokół konceptualnej gry w nieobecność. Dla czytelnika tą grą są ciągłe próby wyłonienia przez niego prawdy o artyście z chaosu, jaki rozpościera się na kolejnych kartach.
Na czym polega specyfika „W połowie pustego”? Jest to unaoczniona relacja na temat Dawickiego, jego podejścia do sztuki, które jest ciągłą próbą ucieczki, grą w nieobecność, w zniesienie mitu artysty jako wielkiego człowieka. Twórca popłakuje, kaja się, bierze na siebie winę („I’m sorry”, 2004); nie stawia się na wernisaż (Kraków 2001, Orońsko 2003, Reykjavik 2010); markuje ucieczkę przez okno („Wyjście”, 2009); organizuje loterię, w której każdy przegrywa („Fatalna loteria”, 2010). Traktowałbym tę książkę jako swoistą retrospektywę twórczości artysty, wchodzącego w pojęciową grę ze znaczeniami ukrytymi za, wydawałoby się, prostymi słowami. Sztuka, śmierć, życie. Najważniejsze zachodzi w procesie rozumienia tych słów. Konceptualizm jako nurt w sztuce własnie na tym polega – dąży do zniesienia materialnego obiektu. Idealny konceptualizm to świadomość projektu niezrealizowanego materialnie, gdy jego idea nie zostaje zabrudzona niedoskonałościami techniki czy materiału. Dawicki to artysta pokolenia obarczonego tym sposobem myślenia o sztuce.
Struktura powieści wymusza na czytelniku podjęcie tej konceptualnej gry. Odbiorca, kiedy wpadnie w sidła zastawione przez autora, zaczyna kreować to, czego w opowieści nie ma, musi znaleźć do niej klucz na miarę własnych przeżyć. I tutaj mogą zacząć się (niskie) schody. Między opowieściami o zakrapianych wódą wyprawach raczeni jesteśmy swoistym wglądem w funkcjonowanie rynku sztuki, często nieuświadomionej sytuacji między kuratorem wystawy a artystą zaprzęgniętym do roli ‚o(d)powiadacza’ na zadany temat. Podglądamy na przykład relację prywatnej (?) korespondencji między Dawickim a kuratorką Sośnicką, która zachwycona swoim krytycznym podejściem do sztuki, chce odgrzewać stare kotlety, a ściślej – odkryć zapomniane „wytwory“ fizjologii artystów. Dialog o kupie. Tak często ogląd sztuki współczesnej opiera się na swoich kontrowersyjnych – medialnie wykreowanych – przykładach, że wydaje się, iż w tej opowieści musiała zajść dyskusja o kupie i jej artystycznej wartości, skonfrontowana z mniej szumnymi rozważaniami o statusie ‚artysty’. Bo i jest kupa zjawiskiem marginesowym.
Dawicki ucieka od gęby, nie chce dawać odpowiedzi, próbuje walczyć z narzuconym statusem ‚powodzenia’ na rynku i ‚sukcesu’ artysty. Jak sam mówi, chce być pierwszym wśród drugich. Sądzę jednak, że brawurowo skomponowana struktura narracyjna tej powieści wyniesie go na pierwsze miejsce. Poziom satyrycznej fikcji, nakładania się snów i dopowiadania znaczeń przez przypisy sugerujące małe eskapady po rozdziałach, piętra absurdu (pisuar jako deszcz nad Nowym Jorkiem), wyłaniające się nieraz z mgły nazwisk ludzi związanych z polską sztuką lat 70. doprowadził Darka Foksa („Bluszcz”) do następującego wniosku:… w ostatecznym rozrachunku śmiech czytelnika tej książki to raczej dobra wróżba dla przyszłości sztuki w Polsce. Dwójka autorów dystansuje się od miałkiego problemu definicji sztuki. Fikcyjna powieść, częściowo (?) fikcyjny życiorys bohatera nabiera wagi przy kolejnych kartach zbliżających podróż do końca. Nie jest to bowiem koniec życiorysu, wszak i artysta wciąż żyje!
Nie jest to też opowieść o kolejnych celebrytach polskiej sztuki. Powierzchowny, medialny sukces, lans artystyczny spuentowany jest tutaj gorzką satyrą. Lans – jak wywodzą autorzy – pochodzi bowiem od nazwiska głośnego artysty XXI wieku – Lansasa. Mała gra językowa i Wilhelm Sasnal leży na deskach. Nie jest to również artyleria wymierzona w nieznającego sztukę czytelnika – powieść raczej stara się być jak najdalej od „przelecenia dyskursem” (przeleciał mnie dyskurs – powtarza Dawicki) i obijania głowy zmalałemu czytelnikowi. Nie da się tutaj zatonąć w morzu odrealnionych dyskusji o statusie sztuki w dzisiejszym świecie.
Teraz to w waszych głowach zachodzi gra. Stawką jest tutaj obecność lub nieobecność tej książki w dłoniach. Zwierzę się tylko na koniec, że odkryłem ledwie skrawek możliwości tego wglądu w sztukę.
Łukasz Gorczyca, Łukasz Ronduda, „W połowie puste”, Art Stations Foundation, wydanie II rozszerzone, 2013. Blog zawierający kontynuację książki