Otwórz swój świat
Nawet tylko z tego, co udało mi się usłyszeć, zobaczyć, doświadczyć można byłoby napisać bardzo długi tekst. To zaś byłby tylko ułamek tego, co w ogóle było w zasięgu. Heineken Open’er Festival to przecież pięć dni, podczas których deski czterech scen od 17.00 do 3.00 nie zostawały puste. Pierwsze koncerty odbyły się już 2 lipca, witając przyjezdnych na Dworcowej Scenie Akustycznej, a potem, w ramach Red Bull Tour Bus, bujając rozbitych na polu namiotowym.
Gdy nad ranem słońce wyrzuciło nas z namiotu mogliśmy wpaść do teatru, a bardziej leniwi wybierali pobliską plażę. W licznych namiotach firm i organizacji festiwalowicze mogli dowiedzieć się czym jest kobieca prezerwatywa albo podpisać petycję w sprawie przymusowych wysiedleń w Rumunii. Lubiącym tańczyć bogactwo wrażeń zapewniła silent disco, podczas której uczestnicy bujali się do muzyki ze słuchawek. Można byłoby jeszcze tak długo wymieniać. Nie będzie to więc relacja, a raczej pochwała – nie tylko na cześć Open’era, ale festiwali w ogóle.
Nie od dziś wiadomo jaka jest siła tłumu. To on podpala samochody na Marszu Niepodległości, zakłóca wykłady kontrowersyjnych gości i, w końcu, to on bawi się na festiwalach. Szczęśliwie ten ostatni odczarowuje, z nielicznymi wyjątkami, trochę przykry obraz mas. Nowa przestrzeń na parę dni tworzy nową społeczność, bez żadnych wzniosłych idei, daje poczucie wspólnoty kilkudziesięciu tysiącom ludzi (najbardziej tym, którzy nocowali na polu namiotowym na terenie festiwalu). To coś bardzo ważnego w czasach, w których uczucie bycia kompletnie samotnym, pozostawionym za ekranem komputera i skazanym na wirtualne rozmowy, towarzyszy wielu z nas. Nie ma nic odszczepieńczego w marzeniu, by przez chwilę pobyć nigdzie i nigdy, uciec od tego, co jest.
Oczywiście moja pochwała dla festiwali, które namiastkę takiej alternatywnej rzeczywistości oferują, nie oznacza, że wierzę, by takie trwanie było możliwe cały czas, a nawet – by było dobre. To prawda, że wspólnota festiwalowa jest ulotna, że większość poznanych tam ludzi już nigdy nas nie spotka, że czar pryśnie i bajka się skończy. Choć może się to wydać na pierwszy rzut oka przygnębiające, myślę, że właśnie to czyni tego typu wydarzenia wyjątkowymi: trwając tylko chwilę sprawiają, że możemy na chwilę zapomnieć o tym, co robimy na co dzień, a bariery, które powstrzymują nas od bycia po prostu sobą, zdają się pękać. Dawid Podsiadło, który dał pierwszy koncert na Tent Stage, powiedziałby, że „w kategorii piękna – to jest bardzo piękne”: tysiące ludzi, których miłość do muzyki ściąga w jedno miejsce, by tam wspólnie stworzyć coś własnego, unikalnego: wspólnotę właśnie.
Jest to taka społeczność, jaką pewnie wszyscy chcielibyśmy mieć na co dzień, ale wiemy, że to niemożliwe – tolerancyjna, otwarta, zintegrowana, skłonna do podejmowania inicjatyw na rzecz wszystkich i do dzielenia się. To oczywiście nie jest pełen obraz. Członkowie tej samej wspólnoty potrafią brutalnie pchać się pod scenę i zabierać cudze rzeczy, ale jak na tłum ludzi, których predyspozycje do funkcjonowania w takiej społeczności nie są w żaden sposób sprawdzane, efekt jest i tak pozytywny.
Festiwal jest więc nie tylko niezwykłą rozrywką, ale też czymś więcej – treningiem interpersonalnym. Uczy nas otwartości na ludzi i na nowe rzeczy, pozwala odkrywać to, co wcześniej wydawało nam się nieinteresujące, pokazuje, że możemy znaleźć wspólny język mimo różnych doświadczeń, pochodzenia, miejsca zamieszkania. Udowadnia, że, wbrew wieszczącym upadek wspólnoty proroctwom, wciąż możemy być razem. Nawet jeśli tylko na parę dni.