Nie można uciec od samego siebie

Wacław Misiewicz to już postać kultowa, celebrietes śląskiej sceny artystycznej. Uczestnik wszystkich najważniejszych wystaw, bywalec u Andrzeja Urbanowicza. Skromny rencista z Bytomia, autodydakta, który własną pasję przenosi na papier i przyznać trzeba, że na sztuce zna się jak mało kto. Kim jest ta słynna postać, która stała się już niemal protagonistą prawie wszystkich organizowanych na Śląsku wernisaży?

Wacław Misiewicz from rozswietlamykulture.pl on Vimeo.

Aneta Bulkowska: Właściwie przyszliśmy obejrzeć pana artystyczną instalację, o której wspominał pan przez telefon.

Wacław Misiewicz: To, co tutaj widzicie, to takie moje memorarium gadżetowe. Układam instalację z prymitywnych materiałów, takich jak fragmenty wystaw, w których uczestniczyłem (wśród nich m.in. fotografia leżącej na ulicy i mijanej przez Żydów Joanny Rajkowskiej – przyp. red.), artykuły z gazet, recenzje. Spójrzmy na przykład na tę pieczęć Bytomia. Wykonywaliśmy ją na warsztatach w Muzeum Górnośląskim. Jest pęknięta, bo właśnie takie jest to miasto.

A.B: Tak pan postrzega Bytom?

Źle się w nim czuję. Widzę różne zapijaczone twarze. Widzę Bytom wyludniający się, niszczony i burzony.

A.B: Taki jest Bytom dla mieszkańców. A dla artystów?

Dla artystów jest to krajobraz kojarzący się z ucieczką na księżyc (śmiech). Rzeczywiście jest to przestrzeń dla pasjonatów architektury, przecież tych wszystkich bogatych zwieńczeń, fasad kamienic nie spotyka się w wielu krajach. Szkoda tylko, że to wszystko tak niszczeje.

A.B: Jest pan już swego rodzaju legendą. Został pan nawet uwieczniony na obrazie Anny Knopp. Jak się zaczęło pana uczestnictwo w wystawach?

To zaczęło się około 2002 – 2003 roku, niedługo po śmierci matki. Wcześniej, kiedy jeszcze chodziłem do liceum, nie interesowałem się sztuką w szczególny sposób. Chciałem być księdzem, lekarzem, religioznawcą, ale byłem bardzo niezdyscyplinowany. Dwa razy repetowałem, a maturę zrobiłem przed Komisją Oświaty pod okiem kuratora. Moja aktywność artystyczna w liceum ograniczała się do bycia członkiem chóru (nawet otrzymałem za to wyróżnienie). W latach 90. pracowałem jako noszowy w nieistniejącym już szpitalu dziecięcym w Katowicach, na Załężu, przez 6 lat, na czterech oddziałach. Po maturze myślałem o zostaniu psychiatrą, lecz oblałem egzaminy.

Po śmierci matki miałem dużo wolnego czasu, wcześniej ten czas poświęcałem na opiekowanie się nią. Zaczęło się od galerii Stalowe Anioły na ulicy Jainty. Chodziłem tam, a że galeria prezentuje głównie młodą abstrakcję, próbowałem zrozumieć, o co w tym chodzi. Pojawiały się jakieś skojarzenia wysnuwane na podstawie widzianych na płótnie plam. Plam bezładnych na pierwszy rzut oka, ale chyba mających jakieś głębsze przesłanie zawierające emocje autora, czyli jakąś kwestę emocjonalną, społeczną. Próbowałem się domyślić. Później zacząłem chodzić do CSW Kronika, jeszcze za czasów kiedy Leszek Lewandowski i Tomasz Janikowski byli dyrektorami. Później mój krąg zainteresowań zaczął się poszerzać, zacząłem bywać na wernisażach organizowanych nie tylko tu na miejscu, ale też w Katowicach, Tychach, Mikołowie. I pewnego razu malarz, Piotr Murawa ze Związku Polskich Artystów Plastyków, powiedział do mnie: „niech pan po prostu opisuje swoje wrażenia z wystaw”. To, żeby pisać, nie było więc moim pomysłem. Gdy otwarto Galerię Tymczasową, to tam spotkałem pewną redaktorkę i tam też skontaktowano mnie z odpowiednimi osobami i poproszono, żebym co tydzień pisał coś dla nich. Wcześniej pisałem do bezpłatnej gazety „Życie Miast”, moje teksty pojawiały się też w opisach katalogów artystycznych.

Siedzę czasem w McDonald᾿s (ale nic nie zamawiam, znają mnie tam), rozmyślając o tekście. Nawet jeśli czuję, że nic nie napiszę, zaczynam grzebać, gryzmolić i w końcu dochodzę do tego co chciałem przekazać. Tak, jak powiedział Urbanowicz: „bez względu na to, w jakim jestem stanie psychicznym czy fizycznym, to prędzej czy później dojdę do tego obrazu”. Tak było np. z esejem „Teatr Groteska”. Pisałem go w knajpach, przepisywałem na czysto w klubie Gotyk na Kościelnej do białego rana, ale byłem już na takim rauszu, że na drugi dzień musiałem to jeszcze raz przepisać, bo nikt by tego nie rozczytał.

Muszę się przyznać, że mam pewną słabość: pisząc teksty do Reflektora czy do innego pisma, zapominam o nich po napisaniu i później muszę sobie przypomnieć, co zawarłem w konkretnym tekście.

fot. Marcin Denisiuk
fot. Marcin Denisiuk

A.B.: Pana styl charakteryzuje bogate słownictwo, nabrał pan biegłości w sztuce.

Nie jestem biegły, po prostu całkiem subiektywnie próbuję zawrzeć narracje własne, własny podkład myślowy, humanistyczny. Albo staram się dokooptować do tego coś własnego, żeby wzbogacić myśl, tekst. Bo sztuka jest jak sześcian złożony z luster – każdy ma inną powierzchnię. I każda powierzchnia inaczej odbija rzeczywistość. I także my jesteśmy lustrami, w tym sensie, że nasz umysł subiektywnie odbiera znaczenie ideowe jakiejś pracy, artefaktu.

Marcin Denisiuk: Co pan aktualnie czyta?

Aktualnie czytam głównie gazety i opisy do wystaw. Kiedyś czytałem lektury psychiatryczne i psychologiczne. Antoniego Kępińskiego, Joannę Burzyńską. Uważam, że każdy adept psychologii powinien czytać Kępińskiego, żeby zrozumieć wnętrze człowieka. Interesuję się psychiatrią. Patrząc z okna, widzę Dom Opieki Społecznej. Od dziecka patrzę na ludzi chorych psychicznie, sam mam problemy neurologiczne, jestem bardzo nerwowy, stąd też moje ciągle trzęsące się ręce.

M.D.: A Fromma pan czyta?

Nie czytałem. Niewiele książek czytałem, ale za to moje lektury można zaliczyć do „drążących”. „Dzieci wszechświatów”, „Duch nie spadł z nieba” Hoimara von Ditfurtha, filozofa przyrody, fanatyka ewolucji, ale wierzącego w Boga. Cenię go, ponieważ nie jest toporny, jak ateista. To ewolucjonista grający na emocjach i stosujący się do nieraz nawet złośliwej argumentacji, jak Richard Dawkins.

A.B.: Jest pan wierzący?

Tak, nawet chciałem być księdzem, ale później, jeszcze w liceum, zacząłem chodzić do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, potem należałem do Towarzystwa Świadomości Kryszny, krótko wierzyłem w Satha Sai Babę. Przez 9 lat uczęszczałem do świadków Jehowy.

A.B: I wrócił pan do katolicyzmu?

Nie, w tej chwili korzystam z różnych aspektów, poglądów. Jak powiedziała Ellen White, prorokini kościoła Adwentystów dnia Siódmego: gdyby tylko usunięto prawo, kościół znowu ukazałby swoje oblicze tyrana i despoty, chciałby wszystkiego zakazać. Kościołowi, jak podejrzewam, chodzi o to, żeby utrzymać patriarchalny model rodziny, w którym ojciec jest żywicielem prowadzącym niejako do kościoła gromadę swoich dzieci, które dają na tacę, uczestniczą w komunii, biorą śluby, a z tego kościół żyje. Jeżeli kobieta korzysta z in vitro, podbudowuje to jak gdyby jej większą niezależność od mężczyzny i to wszystko może mieć dobre i złe strony, ale Kościołowi chodzi przede wszystkim o to, żeby utrzymywać parafię. A parafianin to znaczy człowiek ciemny.

fot. Marcin Denisiuk
fot. Marcin Denisiuk

A.B. Wróćmy jeszcze do sztuki. Jest pan przykładem samouka, do wniosków dochodził pan samodzielnie, zdobywając wiedzę. Dlaczego w pana opinii ludzie nie uczestniczą w życiu artystycznym?

Sztuka jest sferą niszową i otoczenie behawioralne, po prostu wszechwładna dyktatura popkultury serialowej, jest atrakcyjniejsza, jest bardziej inwazyjna, niemal wtłaczana na siłę od dziecka. Dlatego ludzie nie mają szans dostrzec alternatywy.

M.D. Czy nie uważa pan, że tak zawsze było, że niejako od zawsze tylko część społeczeństwa uczestniczy w życiu artystycznym? Czy takie wartościowanie jest złe? Ostatnio nawet, rozmawiając na ten temat, zauważyłem, że ludzie to wartościują, przykładowo: oglądanie seriali jest złe, a chodzenie na wystawy dobre.

Serial to też jest sztuka, wiele można się z niego dowiedzieć o życiu. Każdy ma swój zestaw symboli, znaków, którymi się niejako porozumiewa sam ze sobą i interlokutorem.

M.D.: Wystawy to dla pana ucieczka?

W pewnym sensie tak. Całkowicie może nie, bo nie da się uciec od samego siebie. Byłaby to ucieczka od ucieczki.

A.B.: Więc czym dla pana jest sztuka, co panu daje?

Tak, jak ptaki śpiewają, psy szczekają czy koty miauczą, jest to pewien rodzaj porozumienia, komunikatu, poprzez pewną machinę transportującą nasze myśli na zewnątrz. Na wymiar może nie tyle werbalny, ale komunikacyjny po prostu – na formę przekazu. Choćby to, że ktoś wybiera taki kolor, a nie inny, to też jest pewnego rodzaju symbol. Sztuka to zatem przekładanie swoich myśli na symbole, dlatego w tym sensie różni się od codziennej komunikacji, że jest bardziej wyrafinowana i wysublimowana. Choć uważam, że niekiedy występuje dysproporcja akcentowa, że cały podkład teoretyczny nieraz próbuje się na siłę tworzyć, żeby niejako wątpliwe prace uzasadnić, stworzyć jakieś implimatum. Dla mnie muszą istnieć pewne punkty izometryczne, stałe, analogizmy między tym, co napisał i dopowiedział student czy artysta, obudowując teoretycznie dzieło sztuki, a tym, co jest zawarte w obecnych w nim symbolach. Chyba że autor tworzy w stu procentach dla siebie, że jego kanony wyrażeniowe są niezrozumiałe. Tak też może być.

Sztuka daje mi możliwość poznawania odmiennych stanów świadomości. Weźmy pod uwagę sposób myślenia twórcy: to bardzo względna rzecz, kto jest twórcą, a kto odbiorcą, ale patrząc na sposób myślenia tego materialnego twórcy, poznaję inne kategorie estetyczne, kategorie postrzegania nowych wymiarów naszej emocjonalnej rzeczywistości, niejako konfrontuję z nimi moje ustosunkowanie się do tego. I w tym kontraście widzę własną aferę. Kto jest twórcą? Twórcą przede wszystkim jest bliższe i dalsze otoczenie twórcy w wymiarze teoretycznym, estetycznym, socjologicznym, cały świat przeżyć, jego psychostrefa, na którą składają się zapomniane nawet już rozmowy, nieświadome obserwacje, de facto ci ludzie, z którymi styka się artysta, są niejako tworzywem, które on przekłada na obraz czy film. Sztuka jest „wieloobliczowa”.

A.B.: Jacy artyści są panu szczególnie bliscy?

Mój idol, Andrzej Urbanowicz, i jego buntownicza ideologia, alternatywna kultura, obyczajowość. Szkoda, że umarł, to był facet z jajami. Hans Bellmer i jego inne zrozumienie ciała, świadomości ciała, estetyki człowieka, co jest inspirowane też historią jego ojca i nazizmem, urazem do nazizmu, do dyktatury swojego ojca. Ja lubię buntowniczych artystów. Może twórczość Artura Żmijewskiego dla niektórych nie jest sztuką, ale jego filmy (np. z nagimi inwalidami) tak się uzupełniają nawzajem, że tworzą odmienne spojrzenie na deformację ciała, na jego mankamenty. Dla niektórych ciało człowieka jest pełnoprawnym surowcem artystycznym. Dlaczego miałyby być nim tylko pejzaż industrialny albo martwa natura czy też kwiaty? Choć typowa sztuka klasyczna, przedstawiająca, malarstwo tradycyjne również jest wielkim kunsztem i dopóki tacy twórcy będą mieli reflektantów w postaci odbiorców, to będzie ona równoważna do sztuki współczesnej. Zawsze mówię, że sztuka nie może być ani lepsza, ani gorsza. Jeśli chodzi o technikę, to ktoś może być lepiej, ktoś inny mniej wyćwiczony i pod tym względem można dokonywać porównania rzemiosła, ale to, co mówiła raz na wykładzie prof. Ewa Kosowska, potwierdziło moje przypuszczenia, że w sztuce nie ma rozwoju, jest zmiana.

A.B.: Był pan w pracowni Urbanowicza?

Byłem kilkakrotnie. Po raz pierwszy, gdy Sebastian Cichocki robił tzw. biennale (choć biennale to za dużo powiedziane). Udała się tam cała Kronika, więc i ja z nimi. Wtedy też był kręcony film „Piastowska 1” i gdybym usiadł w pierwszym rzędzie, to byłbym w owym filmie. A potem byłem tam z okazji 50-lecia pracy oraz przy okazji premier filmowych.

M.D.: Lubi pan duże skupiska ludzi?

Nie za bardzo, ale spokojne, przyjazne – jak najbardziej. Bardzo lubię siedzieć w Agorze, tam na dole i czytać różne tygodniki, aż do zamknięcia.

A.B.: Mieć spokój i czytać aż do zamknięcia. O tym pan marzy?

Marzę o realizacji, o studiach, chciałbym ciągle pisać, szlifować to, co robię. Cieszę się ogromnie, że mnie publikują. Jestem dłużnikiem osób z ASP i wszystkich redakcji, że mnie drukują. Nawet nie za bardzo bym chciał, żeby mi za to płacili. Owszem nie płacą mi, ale gdyby to robili, czułbym się wtedy jak najemnik (choć kasa by się przydała, ale nie chcę zarabiać w ten sposób).

Tekst autorstwa Anety Bulkowskiej stworzony dla projektu Mapa Miejsc Ciekawych – www.mapamiejscciekawych.pl.