„Piszę z egoistycznych pobudek”. Rozmowa z Filipem Springerem

Reportaż daje mi takie narzędzie, którym mogę sobie wyjaśnić kawałek świata… O pracy reportera, nowej książce „Zaczyn”, opowiada Filip Springer.

Już za moment odbędzie się spotkanie z czytelnikami w Rondzie Sztuki. Zanim jednak będziemy mieli okazję posłuchać o procesie powstawania książki „Zaczyn”, jak i samej historii małżeństwa Hansenów, czy mógłbyś powiedzieć dlaczego właśnie ich wybrałeś na bohaterów swojej książki? Co takiego w ich historii cię poruszyło?

W pewnym sensie jest to kontynuacja ostatniego reportażu ze „Źle urodzonych”. Już po ukończeniu wszystkich tekstów wiedziałem, że chcę poznać historię Hansenów. Pomysł ten zakodowałem, odłożyłem „na później” i w międzyczasie, kiedy opublikowałem artykuł o Zofii i Oskarze w „Wysokich obcasach”, pojawiła się propozycja z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Dotyczyła stworzenia publikacji poświęconej pamięci tych wybitnych polskich architektów. A ponieważ MSN pracowało właśnie nad programem odświeżania historii Hansenów, zaproponowali mi, żebym został autorem. Natomiast nie podjąłbym się tego projektu, gdyby dotyczył innego bohatera, w zasadzie nie czułem zbyt silnej motywacji do głębszego analizowania losów innych bohaterów. Gdy spogląda się na ten tekst w „Źle urodzonych”, można zobaczyć, że jest szkicem „Zaczynu”, w którym następuje rozwinięcie pewnych istotnych wątków.
Oczywiście Hansenowie są absolutnie fascynujący i są też historią, która sama się pisze, tzn. nie trzeba było podjąć wysiłku, żeby ją opisać, odszukać dla niej ram czy kontekstu, bo tam jest tyle – mówiąc językiem reporterskim – „mięcha”, że trudniejsze było odrzucanie jakiegoś fragmentu niż szukanie czegoś mocnego. To jedna z tych historii, która tylko czeka na kogoś, kto ją spisze.

Miałeś szczęście poznać Zofię Hansen i wspólnie z nią pracować nad materiałami do książki. Jak wyglądała ta „współpraca”? Jaką osobą była  jedna z najbardziej utalentowanych polskich architektek?

„Współpraca” to wielkie słowo, spotkałem się z panią Zofią kilka razy i opowiadała mi o wielu istotnych rzeczach. Współpracowałem natomiast z Igorem Hansenem, który dostarczył mi sporo materiałów, wytłumaczył wiele kwestii. Pani Zofia była typem osoby, która kompletnie nie rozumiała, dlaczego chcę o niej pisać. Gdy pytałem o dzieciństwo w Kałuszynie, czasy studiów, robiła wielkie oczy ze zdziwienia, dlaczego o to pytam. Bo według Zofii Hansen postać architekta jest nieistotna, liczy się tylko człowiek, dla którego architekt tworzy. Oczywiście opowiadała mi dosyć dużo o tym, jak żyła, zanim poznała Hansena, lecz za każdym razem musiałem potwierdzać, że to naprawdę mnie interesuje. Więc była taką urodzoną skromnością. Nie dotykałem wątków osobistych, bo z reguły nie lubię tego robić i też nie drążyłem w tym przypadku. Oni się umówili prywatnie, że to Oskar pełni funkcję mediatora, wychodzi przed publikę, nadaje twarz ich wspólnym pomysłom. Zofia siedzi, wymyśla sobie i ma spokój, a on się szarpie ze światem, tak zostało do końca. Nie widzę powodu, żeby zaburzać tę proporcję, dlatego mniej Zofii jest w tej książce, choć materiału mam tyle, że wystarczyłby na oddzielną biografię.

Filip Springer z wykształcenia archeolog, z zamiłowania dziennikarz i fotograf. Dyplom archeologa pomaga czy przeszkadza w tej pracy?

Na początku pierwszego roku, może jeszcze na drugim, miałem archeologiczne aspiracje, ale szybko mi przeszło, gdy uświadomiłem sobie, że nie lubię zapachu piasku, a ta cecha stanowi problem dla archeologa. Dlatego też szybko musiałem znaleźć sobie nowe zajęcie. Jeszcze w liceum ciągnęło mnie do fotografii, zacząłem też na początku studiów pracować jako fotograf w poznańskich gazetach, potem robić opisy do zdjęć, bo nikt szczególnie nie chciał się tym zajmować. W tym sensie już w połowie studiów byłem przekonany, że archeologia nie jest ścieżką, którą chciałbym podążać. Czego dowodem jest fakt, że moją pracę magisterską obroniłem haniebnie późno (nie mówmy o tym, ile lat po skończeniu studiów). Z tą archeologią później też nie było mi po drodze, tzn. było o tyle, że nie obciążała czasowo i mogłem jednocześnie pracować. Trudno powiedzieć, żeby archeologia przydała się w moim przypadku, studiowałem etnologię na MISH-u i ta etnologia okazała się bardziej praktyczna. Przykładem może być bohaterka występująca w „Miedziance”, która według plotek skazała miasto na zagładę. Gdyby nie etnologia, nie wiedziałbym, jak działa mechanizm „kozła ofiarnego” w kulturze. Studia humanistyczne wyrobiły we mnie szersze spojrzenie na kulturę czy społeczeństwo, ale jestem przekonany, że mógłbym robić to, co robię, nie studiując tego, co studiowałem.

Pracując nad materiałem, najpierw jedziesz w plener bez aparatu. Nie boisz się, że w ten sposób coś ważnego umknie twojej uwadze, że nie zdążysz uwiecznić momentu?

Nie obawiam się tego, że coś przegapię, bo jeżeli spojrzeć na moje zdjęcia, to nie ma w nich sytuacji, są tylko budynki, obiekty martwe, krzaki. Moja fotografia nie jest momentowa, więc nie ma obawy, że coś umknie uwadze. Przypadkowi przechodnie nie robią nic niezwykłego, mogą przyjść później tacy sami, albo podobni, a nawet jeżeli nie przyjdą, również nie będzie wielkiej tragedii. Druga kwestia – nie potrafię odbierać rzeczywistości na kilku poziomach, tzn. wychodzę z założenia, że jak się robi reportaż, to trzeba słuchać, co mówią bohaterowie, rejestrować np. kolor ściany w pokoju. A w trakcie wykonywania zdjęcia trzeba być maksymalnie skupionym na obrazie i niczym więcej. Więc jak się stara to połączyć, zawsze coś kuleje. Podczas pracy dla „Polityki”, w której publikowałem jednocześnie obrazy i teksty, widziałem wyraźnie, że albo dobry jest tekst, albo zdjęcie, ale prawie nigdy obie rzeczy jednocześnie. Chyba, że materiał jest wypadkową jakiegoś projektu i ta publikacja nie jest przypadkowa. Ale często też jeżdżę na wydarzenia do gazet i zdarza się, że muszę robić te dwie rzeczy na raz, na szczęście gazeta nie żyje długo, więc można sobie pozwolić na trochę inne podejście. Ale już gdzie indziej nie pozwoliłby sobie na to i rzeczywiście, pisząc „Źle urodzone”, nie jeździłem w żadne miejsce w dwóch celach jednocześnie. W „Zaczynie” jest mniej moich zdjęć i też nie jechałem do Finlandii, żeby najpierw obejrzeć jezioro, a potem dodatkowo zrobić jego zdjęcie.

Reportażysta to dziś elitarny zawód, który powoli odchodzi do lamusa, wróży się mu koniec.

„Reportażysta” to fatalne słowo. To coś jak „fotografik”, tzn. że jesteśmy czymś więcej niż reporter i fotograf. Otóż nie jesteśmy (śmiech).
Reportaż nie będzie zanikał, ale przestanie występować w prasie. Reportaż przestaje być gatunkiem prasowym i gazety, które publikują dobre reportaże, można wyliczyć na palcach jednej ręki, a i tak dobre reportaże pojawiają się tam niezwykle rzadko. Zniknie z prasy albo będzie znikał, ale moim zdaniem reportaż nie przeżywa kryzysu, tylko rozkwit. Teraz jest doskonały czas dla tego gatunku i wygonienie go z prasy bardzo mu pomaga. Gdyby nie to, takie książki jak „Jutro przypłynie królowa” Maćka Wasilewskiego czy „Południe” Andrzeja Muszyńskiego nie powstałyby, bo autorzy nie mieli nawet cienia szansy, by pracować na stałe w jakieś redakcji.
Warunki, jakie w latach 80. stworzyła reportażowi „Gazeta Wyborcza”, nigdy już nie zaistniały i prawdopodobnie nie zaistnieją, trzeba się z tym pogodzić. Ale nie uważam, żeby reportaż miał przestać działać, że dzieje mu się krzywda. To, że znika z prasy, sprawia że trafia do innej grupy ludzi zorientowanych na ciekawość, na świat, którzy muszą powziąć dodatkowy wysiłek w postaci jego kupienia. Z drugiej strony, kiedy reportaż był w prasie to nawet wtedy, gdy ktoś nie był zainteresowany tym, co się dzieje np. w Syrii, miał okazję o tym przeczytać, a dzisiaj tej szansy już nie ma. Nie ma szansy o tym przeczytać, bo nikogo tam nie wysłano z Polski.

A może poza tym, że wydawcy tną koszta, to ludzie niespecjalnie lubią czytać reportaże? Przecież  to wielki kawał tekstu wymagający zaangażowania, my coraz częściej nie chcemy czytać długich i absorbujących materiałów, coraz częściej nie mamy na to czasu i zwyczajnie trudno nam dłużej skupić uwagę nad jednym tematem, kiedy tyle ciekawych rzeczy dookoła.

Ludzie też oczywiście nie chcą czytać długich tekstów, ale reportaż wcale nie musi być długi, żeby był dobry. Bardziej związane jest to z wysokimi kosztami, bo jeżeli wziąć pod uwagę, że nad jednym tekstem pracuje się kilka miesięcy, a reporter nie może zajmować się kilkoma tekstami jednocześnie, to wydatki na reportaż mogą znacznie przewyższać zyski z jego publikacji. Poza tym łatwo zapełnić gazetę watą, która ma pozory twórczości ambitnej, a która tak naprawdę jest tekstami zrobionymi przez telefon albo skopiowanymi od kogoś, więc łatwo robić gazetę, która sprawia wrażenie opiniotwórczej, małym kosztem.

Reportaż więc zanika w prasie, ale twoje teksty są publikowane i chętnie czytane. Udało ci się zachować pewną autonomię, znajdując złoty środek pomiędzy pracą dziennikarza premiowaną często za znalezienie emocjonującego tematu, a tym dziennikarstwem, które wymaga nieraz długiej pracy nad tekstem, skupienia.

Nie wyobrażam sobie nawet, że mógłbym zajmować się dziennikarstwem newsowym. Nawet nie wiem, jak miałbym to robić. Byłbym bardzo nieszczęśliwy, mam nadzieję, że mnie to nigdy nie spotka.

Powiedziałeś, że reportaż nie musi być obszerny, żeby był dobry. Jakie więc powinien spełniać kryteria, żeby takim był?

Reportaż przede wszystkim musi być szczery, nie może wynikać z podejścia, że jest to chwytliwy temat, tylko musi wynikać z tego, że reporter naprawdę coś czuje do tej tematyki, musi więc wynikać z jego emocji. I wtedy, jeżeli ma do tego jeszcze narzędzie, tzn. umie pisać i wie, jak budować historię, powstaje dobry reportaż.
Jasne, że potrzebny jest jeszcze talent i doświadczenie, tj. umiejętność zdobywania informacji, nawiązywania kontaktu z ludźmi, słuchania. Ale punktem wyjścia zawsze jest emocja. Musi to być więc bardzo szczere i też nie wynikać z silenia się na bycie dobrym za wszelką cenę, żeby wszyscy powiedzieli: „łał, jakie to jest mocne!” To musi być dobre przez samą historię, a nie przez to, jak się buduje tę historię. Tydzień można by było mówić o tym, jaki powinien być dobry reportaż i żadne z tych zdań nie byłoby całkowicie kłamstwem i nie byłoby też pewnie całkowicie prawdziwe.
Piszę dla siebie i jedynym założeniem, jakie mam, jest to: istnieje kilku innych ludzi, którzy mają podobne do mojego założenia co do przestrzeni, do rzeczywistości i oni to w moich książkach odnajdą, a jeżeli nie, to trudno. Piszę z bardzo egoistycznych pobudek, a już to, czy jest to rozpoznawalne czy nie, to dla mnie nieistotne, pewnie istotne dla mojego wydawcy, bo w to inwestuje, lecz ja zupełnie o tym nie myślę.

Klimat fotografii w „Źle urodzonych” jest nieco mroczny, nostalgiczny, głównie przez zastosowanie stłumionej kolorystyki. Czy to tylko próba oddania specyfiki tych miejsc, czy zdarza się, że w takich barwach postrzegasz rzeczywistość?

Właśnie tak postrzegam rzeczywistość, jako taką dosyć parszywą i te parszywe elementy mnie interesują. Oczywiście nie jestem jakimś strasznym doliniarzem, ale istotą zdjęć do „Źle urodzonych” była emocja, jakie to miejsce wywołuje i dlatego zdjęcia są takie, a nie inne. Bo pozytywne emocje zwykle przetwarzam w inny sposób i nie widzę potrzeby dzielenia się nimi z innymi ludźmi, a negatywne, pojawiające się w kontekście tych budynków, znajdują później ujście w fotografii i publikacjach. Ale to też wynika z pewnej łatwości, bo o ile zrobić zdjęcie wesołe jest jeszcze prostym zadaniem, o tyle wesoły reportaż o pozytywnym zjawisku to już nie lada sztuka.

Czy odpowiedziałeś już sobie na pytanie, po co fotografujesz?

Bardzo długo zastanawiałem się nad tym, po co fotografuję i książka „Źle urodzone” oraz inne projekty bardzo mi to uporządkowały. Reportaż daje mi takie narzędzie, którym mogę sobie wyjaśnić kawałek świata w warstwie faktograficzno–merytorycznej, tzn. pojechać na dane miejsce, rozmawiać z ludźmi, poczytać o tym miejscu, zrobić research. Nie znoszę jednak emocji autora w reportażu, wtrętów, że jest smutno albo że jest zagubiony, a też mam potrzebę wyrażania takich emocji i do tego celu służy mi fotografia. Dlatego też fotografii nie traktuję nawet w kategoriach zawodowych i o ile reporter jest moim zawodem, o tyle coraz mniej czuję się fotografem, mimo że bardzo dużo fotografuję. Zupełnie jednak nie czuję, żebym mógł o sobie mówić, że nie potrafiłbym żyć bez pokazywania swoich zdjęć na zewnątrz.

Wracając jeszcze do Przyczółka Grochowskiego, na którym rozgrywa się akcja „Zaczynu” i które jest twoim aktualnym miejscem zamieszkania. Czy teraz po publikacji wyprowadzisz się ze słynnej kawalerki, o której Zofia Hansen powiedziała: „Bardzo pana przepraszam za to”?

Skąd! Nie planuję i nigdzie się stąd nie ruszam, dopóki nie poczuję potrzeby zamiany moich 33 metrów kwadratowych na większy metraż, czyli do momentu, kiedy nie założę rodziny. Póki co mam się tu dobrze i ani myślę opuszczać Przyczółek Grochowski.