Tak bardzo zielonej zieleni w życiu nie widziałam – burzliwa dyskusja o „Wielkim Gatsbym”
Natalia Kaniak: „Wielki Gatsby” Baza Luhrmanna to ekranizacja, przed którą wszyscy fani Fitzgeralda winni łyknąć sporą dawkę relanium przed seansem. Abstrahując od porównywania filmu z książką, na poziomie fabuły, pełnokrwistości postaci, prawdopodobieństwa czy realizmu – należy powiedzieć to głośno – „Wielki Gatsby” to po prostu przeraźliwie źle zrobiony film, w którym wszystko mogło być doskonałe, ale zostało dokumentnie skopane. Wszelkie próby jego odbioru „na luzie” kończą się klęską. Złe jest tu wszystko – irytujące postaci, będące marnym konglomeratem bohaterów seriali MTV i raperskiej powierzchowności, wtłoczonych w błyszczące kreacje Catherine Martin. Zła jest tu muzyka, która sama w sobie stanowi świetny soundtrack, lecz w filmie upchana została w nieprzeciętnie nachalny sposób. Zła jest również historia, odarta z całej swojej klasy i głębi. W końcu tragiczna jest tu reżyseria, dialogi, efekty specjalne, prowadzenie aktorów, nawet montaż. Aż chce się krzyknąć „Jaka piękna katastrofa!”.
Patrycja Mucha: Nie oszukujmy się – nie jest to szczyt możliwości Baza Luhrmanna. Nie ulega wątpliwości, że cały zamysł zgubił się w tej otoczce współczesności. To co w „Moulin Rouge!” było przemyślane i dobrze zrealizowane (jak muzyka, zdjęcia, scenografia), tu wyszło tandetnie, w złym tego słowa znaczeniu. Nie ma jednak co na „Wielkim Gatsbym” wieszać psów, bo choć film nieco się dłuży, to przyjemnie się go ogląda. Leo Di Caprio dał radę, Tobey Maguire też całkiem całkiem, tylko Mulligan jest zdecydowanie za słodka. To, co można zarzucić reżyserowi, to poddanie się panującej modzie na trójwymiar (nie czarujmy się, dość marny w tym wydaniu) oraz brak wykorzystania potencjału historii. Fani Luhrmanna powinni być jednak zadowoleni – jest przepych, jest kolor, jest przesada.
Zuzanna Maciejak: Porywając się na fundamentalną dla kultury (nie tylko) amerykańskiej powieść, Baz Luhrmann musiał wiedzieć, że bez względu na efekt końcowy i tak skazany jest na kręcenie nosem zagorzałych entuzjastów literackiego pierwowzoru. Potraktował więc oryginał w swoim stylu, bezpardonowo. „Luhrmannowska estetyka” ma w filmie używanie, a jej najbardziej zagorzali entuzjaści nie powinni czuć się zawiedzeni. Tym niemniej, wydaje się, że pomysł na adaptację nie wypalił. Skupiając się za mocno na blichtrze i brokacie, z historii opowiedzianej przez Fitzgeralda Luhrmann stworzył nieco infantylny romansik. O ile Maguire i DiCaprio (chyba ze względu na swą wieloletnią przyjaźń) we wspólnych scenach ujawniają nieco swe potencjały aktorskie i próbują uratować całość, sprawnie wykorzystując komediowe zacięcie scenariusza, o tyle za jego sprawą Mulligan rzeczywiście miota się tylko po ekranie, oferując postać grubo poniżej swych możliwości. Pojedyncze sceny filmu dowodzą jednak, że w koncepcji zderzenia ze sobą Nowego Jorku lat dwudziestych XX wieku i pierwszych dekad wieku XXI (które wybrzmiewają w pełni w soundtracku) nie było z góry skazane na niepowodzenie, a wszystko rozgrywa się tu nie tak daleko od sukcesu. Przekonująco prezentuje się wypad Buchanana i Carrawaya do nowojorskiego hotelu, za sprawą którego widz choć na chwilę może dać się szczerze porwać trójwymiarowej, przesadzonej błazenadzie. Swoistym rarytasem w filmie jest gościnny udział Amitabha Bachchana, który swą obecnością zaświadcza o estetycznych inspiracjach reżysera. Na obronę filmu znajdą się i sceny dramatyczne (wśród nich choćby ta odtwarzająca upalny dzień w hotelowym pokoju), które mogą uchodzić za udane. Ale film nie układa się w przekonującą całość. Po „Romeo i Julii” i „Moulin Rouge!” wydaje się nieco odgrzewanym kotletem. Luhrmanna w 2013 można podziwiać w zasadzie przede wszystkim za konsekwencję.
fot./ materiały prasowe
Paweł Świerczek: Nie będę polemizował. Rzucę natomiast pewną propozycję: wyjdźmy z paradygmatu poważnej, komparatystycznej krytyki, porzućmy niesmak(?) wynikły z porównań z oryginałem, zostawmy na boku klucz autorski i zaniechajmy pomiarów „luhrmannowskości” w Luhrmannie. „Wielki Gatsby” to kamp za grube miliony, zrobiony z właściwą sobie powagą i przesadą – wszystkiego jest tu „za dużo”, wszystko jest „prze-” i „za bardzo”. Kamp wyrafinowany, nieświadomy i wspaniały. Luhrmann nie udaje, że chodzi mu o coś więcej niż blichtr – to gigantyczna hollywoodzka produkcja przepełniona nostalgią za gigantycznymi hollywoodzkimi produkcjami. Samozwrotna gratka, w której największej radochy dostarcza(ć może) widzowi konfetti spadające z sufitu, nawijka Jay’a-Z, atakującego niespodziewanie z głośników samochodu czy wymowne spojrzenia wymieniane między Tobey’em Maguirem i Leonardo di Caprio. Pod względem bezpretensjonalności Luhrmann osiągnął mistrzostwo. Najtrafniejszą opinią na temat „Wielkiego Gatsby’ego” na jaką trafiłem jest tekst na (pastiszowym) luksusowym blogu filmowym Srecenzje (KLIK!). Jego autor jako jeden z niewielu dobrał odpowiedni klucz do mówienia o tym filmie. A żeby doprowadzić to wszystko do jeszcze większej przesady, napiszę, że przy takim natężeniu „wielkości” wszystkie inne argumenty są irrelewantne.
PM: Ale nawet jakby popatrzeć na ten kolor i przepych ot tak, po prostu, to mnie się kolory nie podobały. Wszystko było przebarwione pod 3D. Przy 3D zawsze drażnią mnie kolory, nie mówię tylko o „Gatsbym”. Ta zieleń mnie tak wkurzała, że myślałam że umrę. Tak bardzo zielonej zieleni w życiu nie widziałam.
ZM: Cały przepych jest bardzo mile widziany i, oczywiście, że nie chodziło o nic więcej, ale jak ktoś mądrzejszy ode mnie kiedyś powiedział „nie grać też trzeba umieć”, a np. Mulligan denerwuje. Blichtr blichtrem, cekiny cekinami, ale nie wystarczy ich rozrzucić, żeby działało to w ten sposób. To by było za proste. A 3D, jak w niewielu filmach, ma tu akurat znaczenie.
PŚ: No właśnie, 3D było super przemyślane i zmyślnie zakomponowane kadrowo – mówiąc w ramach zupełnie poważnego medioznawczego dyskursu.
PM: Przykre jest tylko to, że oglądając ten film w kinie będzie wszystko ok. Ale potem chcesz obejrzeć drugi, trzeci raz w 2D i wszystko to, co było fajne, teraz będzie wkurzać.
ZM: Luhrmann chciał osiągnąć to o czym piszesz Pawle, ale jak wspominałam, udaje się tylko we fragmentach.
PŚ: Ależ ten film jest właśnie udany przez swoją nieudaność. I im dłużej o tym myślę, tym bardziej się ze sobą zgadzam. A Mulligan tak bardzo do tego pasuje – ona jest tylko przeszkadzajką na drodze do spełnienia homoerotycznych fantazji biednego Nicka (nie zapominajcie, że to jego oczyma widzimy ten świat!).
fot./ materiały prasowe
ZM: Jesteś zboczony intelektualnie. Myślałam, że Twój pseudointelektualny bełkot wie co to „kres bredzenia”, ale najwyraźniej nie…
PŚ: Tak zupełnie serio(?), piszę to wszystko dlatego, że wydaje mi się, że „Wielki Gatsby” jest odporny na poważną krytykę. Co z tego, że napiszemy, że adaptacja nie taka, bohaterowie płytcy, Leo za stary itd. To jest rozkmina na zasadzie „fajne zdjęcia” i „fajna muzyka” – nie zbliża nas to ani o pół kroku do istoty tego filmu. Nie traktujcie tego jako przytyku, ja nie wiem czy moje spojrzenie jest jakimkolwiek krokiem, po prostu chciałem rozbić schemat, na którym opierają się niemal wszystkie recenzje „Wielkiego Gatsby’ego” i w który trochę tu popadamy.
PM: Wypraszam sobie, ja napisałam, że mnie się Leo podobał!
ZM: Ja też. I ja też jestem wielką entuzjastką chemii Tobey-Leo (mimo że zabija moją młodość), ale odwracasz kota ogonem, fałszując „rzeczywistość”.
PŚ: Jaką „rzeczywistość”?
ZM: Nie czytałam recenzji, ale wydaje mi się, że są złe z powodu, o którym mówię i który Natalia już na początku też zaznaczyła. Ten film, chyba w opinii większości (tu pojawia się ta „rzeczywistość”) nie sprawdza się też jako zrealizowany „dla beki” ani udanie „cekiniarski”. Argument, że „Gatsby jest wspaniały bo jest „zły” jest kiepski i nieprzekonujący.
fot./ materiały prasowe
NK: A nie sądzicie, że w całej swojej tandetności „Wielki Gatsby” zasługuje jednak na takie a nie inne recenzje? Mam wrażenie, że bronisz, Pawle, nowobogackiego chamidła, który wydał ciężkie miliony, żeby miejski artysta namalował mu jelenia na rykowisku. Tak, mam na myśli Jaya-Z, który jako producent wykonawczy doprowadził do tej ambiwalentnej ruiny, przy której nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. I nawet nie pomaga ciągłe shipowanie (a co mi tam, poużywam sobie żargonu) Leo i Tobey’go.
PŚ: Nie napisałem, że jest wspaniały, bo jest zły. Jest udany, bo jest nieudany. Cały czas starałem się jakoś między wierszami przemycić to, że ten film (zgodnie z logiką kampu zresztą) nie nadaje się moim zdaniem do oceniania w kategoriach dobry-zły, bo to nam niczego o nim nie mówi. I to nie jest film dla beki – przecież napisałem, że on jest zrobiony z powagą (na szczęście!). To bardzo (śmiertelnie wręcz!) poważny kamp.
ZM: Myślałam, że recenzujemy, a nie tylko analizujemy. Daruj nam głupiutkim wartościowanie, wybacz, że wyostrzyłam za pomocą słów „wspaniały” i „zły” to, co zawarłeś w zdaniu: „Ale ten film jest właśnie udany przez swoją „nieudaność”.
PŚ: No to już jest bronienie się na zasadzie erystyki Szopenhałera…
PM: Z jakiegoś powodu coś tu jednak nie działa. Nie wiem czy chodziło Luhrmannowi o to, żeby „w ogóle się to nikomu nie podobało”, bo nieudane znaczy udane. Nasuwa mi się tylko pytanie czy gdyby ten film akurat mu wyszedł, to wtedy byłby nieudany? Wyjaśnijcie mi to proszę, bo zaczęłam się gubić.
ZM: To, o co chodziło Luhrmannowi ma akurat najmniejsze znaczenie dla oceny tego, co mamy. Intencje są nieistotne.
fot./ materiały prasowe
PŚ: Nieudaność tego filmu idealnie koresponduje z jego treścią (historią o nieudanej życiowej eskapadzie Nicka do Nowego Jorku i niespełnionym uczuciu do Jaya). Tak więc forma i treść scalają się tu w jedno – niby wszystko jest super, ale tak naprawdę nie jest, bo to tylko blichtr i nic nie znacząca powłoka. Jednocześnie ujawnia się tu bardzo gorzki komentarz na temat współczesnego świata, jego sztuczności i naskórkowości, pod którą kryje się pustka. Na nieprawdziwą tożsamość Gatsby’ego nakłada się blichtr jego posiadłości, to przefiltrowane jest przez gejowską wrażliwość Nicka, który również konstruuje nieprawdziwą heteroseksualną tożsamość. Dalej jest wrażliwość Luhrmanna, który to wszystko przekłada na formę filmu – równie nieprawdziwą i sztuczną, obnażającą jednak niemożliwość wymknięcia się poza niedoskonały konstrukt (bo poza konstruktem jest tylko pustka). Niedoskonałość filmu oddaje niedoskonałość kreowanych kulturowo tożsamości, z którymi borykają się bohaterowie i z którymi boryka się każdy współczesny człowiek. A tak poza tym, właśnie słucham nowego Sigur Rós i jest super.
ZM: To chyba najmniej durny z twoich dotychczasowych komentarzy. Jeszcze dwa i mnie przekonasz.
PŚ: Oj, bo się wzruszę.
ZM: No, najgorzej.
NK: Paweł robi to co zawsze. Dokłada dobrą interpretacje do totalnej szmiry. Ale nie uratujesz tym „Wielkiego Gatsby’go”, który został wykalkulowany na hit dla gimnazjalistów i biegłych w teorii kampu prymusów. Nie możemy uznać filmu za udany, jeśli taki nie jest. Możemy co najwyżej zaproponować jego styl odbioru, żeby mniej bolało.
PM: Zastanawiam się tylko, czy „perfekcyjnie zły film”, ze względu na paradoks, jaki tkwiłby w tej opozycji, nie byłby lepszym rozwiązaniem niż „prosta” przekładnia nieudany film -> nieudane życie -> pustka -> itd. Nie umiem po prostu dostrzec tego, co ty widzisz Pawle w tym filmie, choć wydaje mi się logiczne to, co mówisz.
PŚ: Przeraża mnie to, że kupujecie tę przegiętą, wymyślona na szybko dla beki rozkminę, tylko dlatego, że jest napisana w hermeneutycznym paradygmacie.
PM: Teraz mi się zrobiło przykro.
NK: Pawle, od jakiegoś czasu wszystkie twoje rozkminy na temat filmów to sklecone dla beki pseudointelektualne, naciągane, ale bezczelnie spójne teorie na temat wszystkiego. Chciałeś, to masz! Ja odpieram atak!
PŚ: Patrycjo, przepraszam, nie chciałem ci sprawić przykrości. Po prostu zatrważa mnie czasem, a w przypadku „Gatsby’ego” szczególnie, butthurt niektórych (nie mówię o Was, broń Boże!) w związku z tym, że ten film może się komuś po prostu podobać. Mnie ten film zwyczajnie sprawiał radochę podczas oglądania i nie wstydzę się tego. Nie widzę też powodu, żeby się z tego tłumaczyć i uzasadniać wielkimi interpretacjami i teoriami. A jeśli mam jakoś powód tej radochy nazwać, to odwołuję się do kampu, bo to najtrafniejsze określenie tego, jak ten film odbieram i tego czym moim zdaniem ten film jest. I jak to kamp, wymyka się sądom estetycznym. Przynajmniej w moim oglądzie.
ZM: Przecież pisałam już, że jesteś zboczeńcem intelektualnym, ale cała nasz „nauka” jest ufundowana na czymś takim. Mnie to nie przeszkadza. Mogę podobnie jak Natalia odrzucać przełożenie twoich „teorii” na ocenę jakości filmu, ale nie muszę jednocześnie odrzucać przekonującego uzasadnienia podstaw jakiejś tam Twojej interpretacji.
NK: Amen (KLIK!).
Film można zobaczyć w Cinema-City: