ROZŚWIETLAMY ARTYSTÓW Bartosz Kokosiński: Obrazy mogą mnie pożreć

Niektóre obrazy nie chcą być namalowane, a kiedy już się je namaluje, istnieje ryzyko, że jak czarna dziura pochłoną wszystko, co stanie im na drodze. Obok wygiętych blejtramów czy przemieszczających się płócien Bartosza Kokosińskiego nie sposób przejść obojętnie. To deformacja, która nie przestaje fascynować, podobnie jak on sam.

 

„Warszawa pożerająca Bartosza Kokosińskiego” to wydarzenie, którym oficjalnie zwieńczyłeś przeprowadzkę do stolicy. Możesz powiedzieć, że wreszcie jesteś w domu?

W pewnym sensie tak. Marzenie o przeprowadzce do Warszawy zrodziło się jeszcze na studiach i wzięło się z chęci zmiany środowiska, poszerzenia kręgów znajomych, przebywania bliżej dużych instytucji artystycznych, słowem – pragnienia wielkiego i różnorodnego świata w wydaniu lokalnym. Oczywiście, poza wspaniałym życiem zawodowym, z przeprowadzką wiążę wspaniałe życie osobiste.

Zdążyłeś się już zadomowić? Dostrzegasz różnicę, przeskok kulturowy pomiędzy Warszawą a Krakowem czy Katowicami?

W tym miejscu czuję się zupełnie inaczej niż w Krakowie czy w Katowicach, przede wszystkim ze względu na kontakt z innymi i organizowanie spotkań. Terminy przekłada się tu o tydzień, co spowodowane jest odległościami, inaczej niż w Krakowie, gdzie kilku znajomych mieszkało w obrębie kilkuset metrów. Warszawa jest ogromna i wszyscy są zlokalizowani w różnych, oddalonych od siebie dzielnicach. Dodatkowo nie mieszkam w ścisłym centrum, co trochę komplikuje całą sytuację pod względem logistycznym. Ponadto mam wrażenie, że w Warszawie trzeba działać szybciej, precyzyjniej i konkretnej.

Co do zadomawiania się, to właściwie dopiero początki. Teoretycznie mieszkam tu od stycznia, chociaż na dobre wprowadziłem się w marcu. Wcześniej krążyłem pomiędzy wystawami i ich organizacją, między Katowicami, Szczecinem, Poznaniem. Aktualnie jestem w fazie remontu lokalu, jaki wynająłem od miasta. Z tej okazji postanowiłem zaaranżować spotkanie, parapetówkę, żeby przywitać się z Warszawą i ze znajomymi, z którymi mam rzadki kontakt. Przygotowałem pracę site specific, wypełniając ogromne podobrazie kompozycją z fragmentów ścian, boazerii, gumolitu zrywanego z podłogi, ale gdzieniegdzie jeszcze przybitego do nierównych dech. Wnętrze obrazu wypełniały kable wyrastające z tynku i futryna po nieistniejącym przejściu do nieistniejącego pokoju. Instalacja miała sprawiać wrażenie, jakby to obraz wyburzył część pomieszczenia, które choć już nie jest zamieszkane przez poprzedniego lokatora, jeszcze nie do końca jest moją przestrzenią. Sam tytuł wydarzenia, poza nawiązaniem do mojego cyklu, odpowiada pierwszym wrażeniom życia w stolicy, która pochłania moją czasoprzestrzeń.

Ale tak naprawdę chciałbym wyjechać z kraju, bo marnie widzę tutaj swoje życie.

onraz-pożerajacy-pejzaż2011

Trudno w to uwierzyć, twoje nazwisko figuruje przecież w czołówce młodych artystów. Nawet ogólnotematyczny portal Gazeta.pl, który nie poświęca wiele uwagi sztukom wizualnym, uplasował cię na pierwszym miejscu wśród najbardziej pożądanych twórców młodego pokolenia.                                

Nawet nie wiedziałem o tym, ale zapewne ma to związek z rankingiem młodych polskich artystów „Kompas Sztuki”, w którym pojawiłem się po raz pierwszy w 2012 roku, plasując się na 9. miejscu. Dostałem za to dyplom i zegarek za najlepszy debiut od początku trwania „Kompasu”. W rzeczywistości niewiele z tego wynika. „Artysta” w moim przypadku oznacza prawie trzydziestoletniego człowieka, który nie ma żadnych świadczeń społecznych, nie może się leczyć na koszt NFZ, nie będzie miał emerytury i nawet brakuje mu czasu, aby stawiać się na spotkania w Urzędzie Pracy jako bezrobotny, którym jest dla państwa. Zresztą to absurdalna sytuacja – często artyści w Polsce, aby mieć jakiekolwiek świadczenia, muszą się rejestrować jako bezrobotni. Sam tak funkcjonuję, kiedy tylko mam na to czas. Ale czemu się dziwić, skoro w naszej świadomości takie zajęcie nie jest traktowane równorzędnie z etatową pracą. Kiedy prowadziłem firmę YPA (nazwa nawiązywała do brytyjskiej grupy artystów YBA), podczas kontroli z Urzędu Pracy jedna z pań zapytała, czy nie myślałem, aby znaleźć zatrudnienie, a nie realizować hobby, co trafnie opisuje podejście do artystycznej działalności twórczej.

Ale artyści utrzymują się z tego, co stworzą. Muszą więc (uwaga spoiler: wrażliwym na punkcie komercyjnego podejścia do sztuki zaleca się pominąć to pytanie) swoje prace sprzedawać.

Powinni, ale nie muszą i każdy dzień mi to uświadamia. Utrzymanie się ze sztuki jest bardzo trudne. To znaczy nie chcę generalizować, bo są osoby, które z tego żyją, ale tak normalnie jest przerąbane. Myślę, że jesteśmy czymś w rodzaju marginesu społeczeństwa. Zresztą nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Każdy z nas szuka własnego sposobu na przeżycie. Właśnie mam przy sobie obrazy, które ludzie kupują najchętniej, czyli tzw. dupy. Wiele lat temu opisałem projekt malarski „Kilka łatwych kroków prowadzących do powstania obrazu”, który stanowił instrukcję malowania dekoracyjnych, prostych obrazów nawiązujących do wczesnych prac m.in. Agaty Bogackiej. Polegało to na obrobieniu wg moich wskazówek zdjęcia w programie graficznym oraz użyciu 9-ciu odcieni szarości, które miesza się zgodnie z opisanymi proporcjami. W ten sposób można samemu namalować współczesny obraz. Myślałem wtedy, że na kilkunastu ideowych płótnach się skończy, okazało się jednak, że właśnie te prace najchętniej znajdują nabywców, więc je maluję.

Niewielu absolwentów Akademii Artystycznej pozostaje wiernymi swojej pasji i często, zrażeni trudnościami, rezygnują. Ty zdecydowałeś się pójść pod górkę, niczym Syzyf. Z pragmatycznego punktu widzenia to niezbyt rozsądna decyzja, nie korciło cię nigdy, żeby ją zmienić?

Mówiąc górnolotnie: pasja życia. Pamiętam, kiedy jako student uczestniczyłem w spotkaniu poświęconym bezrobociu absolwentów ASP, na którym padł postulat, aby uczelnia dbała o większe możliwości przebranżowienia się absolwentów. Rozumiem, że wpisuje się to we współczesne modele zarządzania kapitałem ludzkim, ale na co można przekwalifikować swoją pasję? Nie wyobrażam sobie, abym nagle miał zostać grafikiem komputerowym albo kurierem czy spawaczem lub zaczął malować w innej konwencji.
Zresztą uważam, że jako wyedukowani artyści powinniśmy edukować w tej dziedzinie ludzi, a nie schlebiać ich gustom i zapomnieć o dorobku kulturowym. Przeraża mnie myśl samych kwiatków, sarenek, skrótów i gazetek z promocjami jako wyznaczników wartości wizualnych.

BARTOSZ_KOKOSINSKI

Szukając definicji dla twoich prac, uświadomiłam sobie jedynie, że nie są ani rzeźbą, asamblażem, ani też instalacją. Ty sam określasz je jako malarskie.

Ktoś kiedyś powiedział, że dla niego są to rzeźby, dla mnie dalej obrazy, bo wywodzą się z malarskiej tradycji i mocno wpisują się w kontekst obrazu. W swoich cyklach nawiązuję do klasycznych motywów malarskich, takich jak pejzaż, martwa natura, malarstwo religijne itp.

Niewiele osób wie, że to, co oglądamy dziś na wystawie jako deformacje, miało swój początek w malarstwie tradycyjnym. Kiedy zrozumiałeś, że klasyczne przedstawienie tematu ogranicza to, co naprawdę chcesz powiedzieć?

W pewnym sensie to, co robię teraz, też jest tradycyjnym malarstwem. W większości przypadków to olej na płótnie naciągniętym na drewniany blejtram. Jednak kusiły mnie związane z nim inne aspekty niż ilustracyjność. Zaczęło się jeszcze na studiach, kiedy realizowałem cykl „Choroby malarstwa”. Zadawałem sobie pytanie o sens tego, co robię i postanowiłem przenieść główne choroby skórne na malarstwo, wykorzystując do tego błędy technologiczne. Nie chciałem zilustrować chorób, tylko przenieść je na proces powstawania obrazu. Wykorzystałem źle zagruntowane, sypiące się podłoża, zbyt mocno naciągnięte, powodujące krzywienie się krosna tzw. śmigło, złuszczającą się farbę itd. Później powstały „Przegięte obrazy” z wypadkami samochodowymi, następnie „Skóry” i „Obrazy pożerające rzeczywistość” oraz nieprzedstawiające prace o cielesnym charakterze. Z licznymi deformacjami, wybrzuszeniami, zmarszczkami, jakby zdeformowane od wilgoci, starości czy nadmiaru farby. Zaczął mnie bardziej interesować obraz jako proces malarski działający plamą koloru, gestem niż jego możliwości ilustracyjne (przedstawiające).
Wcześniej dużo rysowałem. Szczególnie ludzi. Interesowały mnie ich emocje, fizyczność, doświadczenia, które teraz staram się wyrażać w innej formie. Fascynacje te powracają, np. w „Obrazach pożerających rzeczywistość” używam przedmiotów mających swoją historię. Najczęściej są wyciągnięte z czyjejś rzeczywistości i innego kontekstu. Wcześniej towarzyszyły komuś innemu.

Ale nie odżegnujesz się do sztuki dawnej, czerpiesz z niej…                        

Ogólnie mówiąc, kiedyś byłem zachwycony sztuką dawną, później pojawiła się negacja, a teraz jak gdyby na nowo zaczynam ją doceniać. Duże wrażenie robią na mnie obrazy wczesnego renesansu, gdzie pojawiają się obiekty często o różnych kształtach, ale przedstawione z malarską rzetelnością za pomocą wspaniałych kolorów, które nie wiedzieć czemu przez wieki tonęły w brązowych sosach. Ostatnio także porusza mnie malarstwo kościelne, ołtarze, epitafia.

…pomimo że sztuka współczesna jest ci bliższa.                                                         Jest mi bliższa, ale z czasem coraz więcej rzeczy neguję. To znaczy cenię sobie to, że są, ale do mnie nie trafiają. Kiedyś bardziej chłonąłem przeciwstawne postawy artystyczne, natomiast teraz myślę: dobrze, że istnieje sztuka polityczna czy „artystyczna socjologia”, ale póki co nie widzę w nich dla siebie potencjału artystycznego, poza faktem wzbogacania różnorodności postaw.

Obawiasz się powtarzalności?

Obawiam się i nie obawiam. Mam ambiwalentne odczucia, ponieważ podobieństwa są nieuniknione, ale czy wartość działań artystycznych kryje się w jak najmniejszej liczbie podobnych postaw? Może podobieństwa wynikają z tego, że jako ludzie mamy podobne obawy, uczucia, radości?

Podpaliłeś swój obraz.

To wynikało z twórczej niemocy. W 2010 roku miałem pomysł na cykl „Obrazów pożerających rzeczywistość” i wykonałem pierwszą pracę, która w efekcie końcowym nie spełniała moich oczekiwań. Przekształcałem ją, zmieniałem formę, kolor, wnętrzności, ale nadal nie była tym, co miałem w głowie. Ogień w swojej symbolice jest oczyszczający i bezwzględny. Trudny do opanowania i nieprzewidywalny. Czując, że nie mogę wykonać zadowalającego kroku w pracy nad obrazem, postanowiłem go podpalić.

W 2012 roku wróciłem do wątku podpalania w cyklu „Zwęglonych obrazów”, natomiast nie używałem już ognia fizycznie, tylko podchodziłem do tego bardziej symbolicznie. Chciałem, aby obrazy wyglądały jak spalone, chociaż zostały namalowane. Wynika to z tego, że lubię do malarstwa przenosić działanie naturalnych zjawisk, jak np. wilgoci, ognia, śniegu. Myślę, że moje obrazy wyglądają, jakby powstały przy udziale tych czynników.

Gdzie są granice takiej destrukcji, jak długo może trwać ten proces? Nie boisz się, że pożerając rzeczywistość, obrazy w końcu wchłoną samego twórcę?  

Na pewno deformacja jest czymś, co rzuca się na pierwszy rzut oka, ale czy jest istotą moich działań? Nie chodzi tylko o bawienie się samą formą i wymyślanie, jak jeszcze zdeformować podobrazie. Jak je udziwnić. To raczej ma źródło w emocjach, w poszukiwaniach wartości obrazu i refleksji, po co zajmować się dzisiaj malarstwem. W tym dla mnie są ukryte spory, oczekiwania, napięcia, rozczarowania i różne ambiwalencje współczesnego (powiedzmy, że i młodego) malarza. Również dużo w nich jest cielesności, seksualności, barokowości i rezygnacji.
Pytanie „co jeszcze można zrobić z obrazem?” zależy od wyobraźni, trudno mi powiedzieć, czy w ogóle jest jeszcze sens zajmować się samą deformacją.
Szkoda, że obrazy są jakby kadrem z fascynującego procesu powstawania. Niełatwo zawrzeć to w jednym obiekcie.

A czy się boję, że obrazy mnie pożrą? Tak, i nawet przygotowałem się na taką ewentualność, ale już nic więcej nie zdradzę.

Więcej prac Bartosza Kokosińskiego znajdziecie tutaj.

 

ROZŚWIETLENI:

Katarzyna Lamik

Magdalena Kopytiuk

Michał Minor

Weronika Turlej