Spring break, b*****s!
Wszystko zaczęło się w miarę niepozornie. Jakiś czas po tym, kiedy do Polski trafili „Trash Humpers” można było przeczytać na fanowskiej stronie Harmony’ego Korine’a, że reżyser ma w planach zamiar nakręcić film o kilku dziewczętach, które urywają się na wiosenne ferie na Florydę, do krainy imprezowej szczęśliwości. Przed oczami mignęło mi kilka kadrów z „Dzieciaków” i „Gummo” – czyżby Korine zatęsknił za swoim starych stylem?
Natalia Kaniak: Potem zobaczyłam „The Fourth Dimension”, gdzie znajduje się trzydziestominutowa nowelka Korine’a i zaczęłam obawiać się, czy „Spring Breakers” nie będzie równie słabe. Gdzieś w międzyczasie opublikowano zdjęcie reżysera ze Skrillexem i wtedy pozostała już jedynie hipsterska nadzieja, że to ironicznie, że to żart, że przypadkowa fota z imprezy, których na planie z pewnością nie brak a cała kampania reklamowa i trailer to pewnie marketingowa zagrywka, aby przyciągnąć do kin widownię i zrobić im spóźniony prima aprilis. Nadszedł w końcu dzień premiery i wszystko stało się jasne. Korine pokazał, że umie przebrać swoją produkcję w hollywoodzkie łaszki i pod przykrywką mainstreamu przekształcić niepozorną opowieść o długoweekendowym gigancie w wielopoziomowy spektakl, który dla jednych będzie fantazją o młodości, dla innych krytyką popkultury i ich samych, a dla jeszcze innych wszystkim na raz. „Spring Breakers” ma właśnie tę cudowną cechę, która odróżnia kinowe szwindle od arcydzieł – jest tym, czym chcemy, żeby był.
Patrycja Nierada: Zgadza się, „Spring Breakers” może być o tym lub o tamtym, jednak od słowa „arcydzieło” zachowałabym pewien bezpieczny dystans – wszak niejednoznaczność tego filmu skrywa się jeszcze na innym poziomie odbioru. Dla jednych może to być dzieło odważne, intrygujące i rewelacyjne, dla innych – mało wiarygodne, przesadzone i „najgorsze” (po seansie usłyszałam za moimi plecami komentarz młodej dziewczyny, cytuję: „To był najgorszy film jaki widziałam”). Moja opinia lokuje się gdzieś po środku. Owszem, dzieło intrygujące, ale też mało wiarygodne pod względem decyzji bohaterek. „Babciu, tu jest super, następnym razem zabiorę cię ze sobą”, „Mamo, jadę do domu, już będę grzeczna” – dla mnie te teksty albo są na siłę wydumane albo przedstawiają się jako celowy, niezrozumiały jeszcze dla mnie, zabieg reżysera. Zarazem każdy fragment filmu jak i jego całość można określić właśnie spójnikami „albo albo”.
Paweł Świerczek: Nie rozpatrywałbym tego filmu na poziomie decyzji bohaterek. One są tylko elementem scenografii, w „Spring Breakers” wszystkie decyzje podejmuje Korine, komponując film z wytartych klisz, którym nadaje zaskakująco świeży wygląd. Nad motywacjami zastanawiać się możemy w filmach psychologicznych, „Spring Breakers” bliżej jest do idei filmu poetyckiego, w którym efekt daje przede wszystkim gra formą. Wszystkie wyrwane z kontekstu cytaty i parafrazy, teksty rodem z teen movies to tylko element misternej audiowizualnej układanki. Jako taka układanka, będąca zarazem boleśnie trafną diagnozą współczesnego stylu komunikowania i postrzegania świata, „Spring Breakers” chyba jednak jest arcydziełem.
P.N.: Decyzje bohaterek to ważny element tej układanki i jestem daleka od rozpatrywania całego filmu jedynie pod tym względem. Rozumiem, że te cztery dziewczyny są pewnym wzorcem dla Korine’a, schematem zachowań imprezującej i zdegradowanej młodzieży, ale zbyt dużo się wokół nich dzieje żeby potraktować je (oraz ich słowa) jako „element scenografii”. Dla mnie szalenie ważna jest psychologia tych trzech bohaterek, które decydują się zostać przy tak zwanym gangsterze i zrobić w końcowej scenie to, co nas szokuje, a po nich spływa jak po przysłowiowej kaczce.
N.K.: Myślę, że jakkolwiek nie nazywać by wiosennych uciekinierek, czy to elementem scenografii, czy pełnokrwistymi bohaterkami ważne jest aby zauważyć, że cały film jest mocną zgrywą. Zarówno ich pełne dramatyzmu telefoniczne dialogi z babcią, jak i ostatnia scena w której jawią się nam jako harde superbohaterki (ich święcące w ciemności bikini są lepsze niż peleryna Batmana) to mocno przemyślany element scenariusza. Poza tym, wydaje mi się że Twoje zarzuty są nieco na wyrost. Oczywiście cytaty, które przywołałaś wypowiadają dwie, najbardziej strachliwe bohaterki, które od samego początku stoją lekko na uboczy. Jedna nie uczestniczy w początkowym napadzie (jakże idealna była to scena!) i wraca, gdy zaczyna się robić zbyt „gangstersko”, druga napadem tylko koordynuje, ale ucieka do domu kiedy brutalny świat staje się dla niej zbyt dotkliwy. Tymczasem najbardziej fascynujące momenty w filmie to te wyzbyte logiki codzienności. Tak właśnie, mówię o scenie z „Everytime” Britney Spears!
P.N.: Cytat z babcią rzeczywiście tyczył się tej najłagodniejszej dziewczyny, granej przez słodką Selenę Gomez, jednak do mamy dzwonią właśnie te najodważniejsze blond ślicznotki, które przed napadem na wrogą mafię deklarują się, że jadą do domu. Ale nie czepiajmy się szczegółów. Rzeczywiście, niemal słynna już scena odśpiewania „Everytime” to najbardziej interesujący moment, który sprawił, że głośno parsknęłam śmiechem (w pozytywnym sensie). Bardzo podobała mi się narracja filmu, bo dzięki pojawiającym się co jakiś czas pojedynczym ujęciom wyprzedzającym wydarzenia, nieustannie wzmagała się niepokojąca atmosfera, aż w końcu wyszło zupełnie inaczej niż się spodziewałam. Byłam pewna, że będzie to kolejny moralizujący obraz, kiedy to młode dziewczyny poznają okrucieństwo świata i wracają z pokorą do domu.
P.Ś.: Zgadzam się, że „Everytime” jest highlightem „Spring Breakers”. Kumuluje się tu tyle sprzeczności, że można oglądać tę sekwencję w kółko i za każdym razem odkrywać coś nowego. Nie mogę wyjść z podziwu dla Korine’a i tego jak udało mu się tak nierozerwalnie spleść ze sobą tak ogromny ładunek melancholii i ironii. A jeśli chodzi o chronologię, sprawa nie jest taka prosta. Ten film jest jak wspomnienie z ostrej imprezy – poszarpane, fragmentaryczne i chaotyczne. Nie byłbym taki pewien czy deklaracja powrotu do domu nastąpiła przed finałowym napadem czy po – wszystko się tu miesza a na ekranie pojawiają się najbardziej intensywne momenty rzeczywistości połączone na zasadzie skojarzeń raczej emocjonalnych niż logicznych. Korine’owi doskonale udało się oddać sposób współczesny percepcji świata i pracę ludzkiego umysłu po adrenalinowym czy narkotyczno-alkoholowym kopie. Tyle, że „Spring Breakers” to nie filmowy trip, a filmowy kac, który długo odbija się echem w głowie niczym powtarzane przez bohaterów w nieskończoność zdania.
P.N.: Rzeczywiście, parę zręcznych cięć montażowych i niesłychanie dużo zbliżeń na poszczególne, wypukłe części kobiecego ciała to dość wierny sposób pokazania tego jak odbieramy świat. I to wcale nie jest ironia. Jeśli jestem już przy temacie cielesności, to nie mogę nie wspomnieć o wyraziście rysującej się postawie kobiet, bo przecież nie na darmo tak się upieram przy pisaniu o bohaterkach Korine’a. Mówimy ogólnikowo o zachowaniu młodzieży, o „stylu ich komunikowania i postrzegania świata”, ale „Spring Breakers” to też – a może przede wszystkim – obraz współczesnych młodych kobiet. Podoba mi się określenie ich superbohaterkami, jak to zrobiła Natalia. Są piękne, zdecydowane, nastawione na cel, podporządkowujące sobie mężczyzn, od których mają większe jaja. Krótko mówiąc: „pussy riot”, który skojarzymy z różowymi kominiarkami. A Britney Spears? W swoich teledyskach niemal zawsze otoczona wpatrzonymi w nią mężczyznami. Dla mnie to symbol władzy, jaką daje kobiecie seksualność, a którą w filmie widać i słychać w słowach „Everytime”, śpiewanych przez Aliena dla swoich dziewczyn. Oprócz spojrzenia krytycznego Korine patrzy więc na bohaterki z niemałym podziwem.
N.K.: Podziw do kobiet to rzecz u Korine’a raczej nowa. Wydaje mi się, że we wcześniejszych filmach odnosił się do wszystkich kreowanych przez siebie postaci z równym zrozumieniem, ale raczej bez przesadnej sympatii czy antypatii. Mam wrażenie, że „Spring Breakers” to całkiem nowy Korine. Zarówno pod względem poziomu autoironii, atrakcyjności scenariusza, ale może przede wszystkim pod względem wizualnym. Chyba zgodzicie się ze mną, że wizualnie jest to film trudny do pobicia (no może, przez Refna, ale to inna bajka).
P.Ś.: Może i nowy, ale jednak wciąż taki sam – prowokujący, poszukujący innowacyjnych form i bezpruderyjny. Korine zawsze pokazywał to, czego nikt inny pokazywać się nie odważył i „Spring Breakers” jest takie samo. Dla mnie ten film bardzo pasuje do korine’owskiego klucza. To co jest inne, to sytuacja dystrybucyjna. Film promowany jako „kolejna komedia dla kretynów” zdaje się przystępniejszy, ale jak widać po reakcjach widzów, wcale taki nie jest.
P.N.: To też jeden z jego dwóch filmów, który miał swoją premierę w Polsce, prawda? Dlatego też nasi widzowie pewnie nie odczuwają tej przystępności względem pozostałych filmów Korine’a, zresztą nie tylko nasi – na portalach IMDb i Rotten Tomatoes „Spring Breakers” jest oceniony jako film przeciętny. Zabawne, że dystrybucja chyba przedobrzyła nie doceniając (lub przeceniając) odbiorców.
N.K.: Niestety średnie oceny „Spring Breakers” świadczą o dużej rozbieżności widzów. Jedni, jak ja i Paweł, ocenią Harmony’ego na dziesiątkę, inny z kolei na dwóję. Statystyka w wypadku tego filmu zupełnie się nie sprawdza. Zgadza się, że jedynym wcześniejszym filmem Korine’a dystrybuowanym w Polsce był „Julien donkey-boy”. Jest to jednak na tyle niszowe i trudne kino, że w zasadzie niemożliwym jest skojarzenie go i porównywanie ze „Spring Breakers”. W sumie szkoda, bo wszystkim nieprzekonanym do tego ostatniego polecałabym zobaczenie wcześniejszych dzieł Korine’a. Zarówno dla kontrastu, jak i pełnego obrazu jego twórczości. Nie oznacza to oczywiście, że nie można zachwycić się „Spring Breakers”, idąc na film z czystym umysłem! Wydaje mi się jednak, że zarówno jako debiutant jak i dojrzały twórca Korine po raz kolejny szokuje, stając w awangardzie do dzisiejszych gatunków i trendów. I chyba warto mieć to na uwadze, idąc do kina.