Starszy pan w komedii pomyłek
Licząca sobie przeszło osiemdziesiąt lat historia przyznawania nagród przez amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej zdążyła nauczyć wiernych fanów Oscarów jak skutecznie typować laureatów i czego można się spodziewać podczas uroczystości ich wręczania. Czas na wpisujące się silnie w tradycję tego cyklicznego wydarzenia narzekanie na wyniki głosowania i samą galę. Jak zwykle bowiem wszystko poszło nie tak, czyli zgodnie z planem.
Dla każdego kto regularnie śledzi listy nominowanych filmów i szuka pewnych prawidłowości jasnym jest, że Akademii niemal nigdy nie udaje się wstrzelić z nagrodą dla określonego twórcy w prawdziwie przełomowy moment jego kariery, w którym osiąga swój prawdziwy artystyczny triumf.
Problemy z wyczuciem chwili był ewidentny również podczas tegorocznej gali. Jak w miniaturze widać to w rywalizacji aktorek, gdzie, co wyjątkowo znaczące, w stawce znalazła się leciwa Emmanuelle Riva („Miłość”) i naprawdę młodziutka Quvenzhané Wallis („Bestie z południowych krain”) a obu udało się pobić oscarowe rekordy wiekowe w tej kategorii. Ostatecznie nagrodzono Oscarem Jennifer Lawrence za główną rolę w „Poradniku pozytywnego myślenia”. Na pewnym poziomie doszło do podwójnego nieporozumienia. Świetna aktorka wydaje się wciąż stać u samego progu kariery i miejmy nadzieję jest jeszcze daleka od ujawnienia pełnego zakresu swych możliwości, bowiem potencjał ma niemały. Z tego powodu zdobyty Oscar wydaje się być może przyznany na razie na wyrost, zwłaszcza że trafił na konto przeciętnego filmu.
Nagroda dla Lawrence pozostaje jednak też na swój sposób spóźniona. Jeśli członkowie Akademii postanowili wyróżnić świeżość i wyrazistość, którą przebojem wniosła do kina, trzeba było mieć odwagę głosować na nią już dwa lata temu, gdy pojawiła się w „Do szpiku kości”, stwarzając rolę bijącą na głowę tę tegoroczną.
Kilka innych Oscarów wzbudza podobne wątpliwości. W pełni zasłużona nagroda dla Quentina Tarantino za scenariusz „Django” rodzi jednak pytania o to dlaczego ominęła go statuetka w tej kategorii za „Bękarty wojny”, wyznaczające kierunek, którego nowszy film jest swego rodzaju naturalną konsekwencją.
Nawet ta najważniejsza nagroda, którą przyznano „Operacji Argo” (Oscary także za najlepszy scenariusz adaptowany i montaż) wzbudza pewne rozterki. Odbierający ją producenci, czyli Ben Affleck i George Clooney, też w pewnym sensie znaleźli się w niewłaściwym miejscu, a może przede wszystkim w niewłaściwym czasie.
Ten pierwszy, zdaniem wielu, nieszczególnie utalentowany aktor (z Oscarem za scenariusz do „Buntownika z wyboru” na koncie) w ostatnich latach z powodzeniem próbuje swoich sił po drugiej stronie kamery. Na planie „Operacji Argo” pracował nie tylko jako odtwórca roli głównej i producent, ale przede wszystkim jako reżyser. Tymczasem ku zdziwieniu wszystkich (to ewenement w przypadku zwycięzcy głównej kategorii) Akademia nie przyznała Affleckowi za reżyserię nawet nominacji do nagrody (zwyciężył Ang Lee, Oscar za niekoniecznie najbardziej popisowe w jego filmografii „Życie Pi”). Na dodatek „Operacja Argo” wydaje się mimo wszystko słabszym filmem niż jego świetny debiut po tej stronie kamery, czyli „Gdzie jesteś Amando?”.
Z pewnością nieukrywający swego wzruszenia Affleck mimo zapisania na swym koncie ogromnego sukcesu, może odczuwać specyficzny niedosyt. Nie jest to nagroda ani za świetne posunięcie jakim było dla niego próba sprawdzenia się w reżyserii, ani prawdziwy moment triumfu w tej roli, na który chyba dopiero czeka. W pewnym sensie podobnie może czuć się Clooney, który zdobył tej nocy pierwszą nieaktorską statuetkę, ale Akademia nagrodziła go akurat za film przy którym nie pracował ani w roli scenarzysty, ani reżysera. Szkoda, że to pierwsze wyróżnienie trafia mu się w takim momencie, bo z wypełnianiem obu zadań też radził sobie jak dotąd bardzo przyzwoicie i mimo, że ma już dwa Oscary, w pewnym sensie wciąż czeka na prawdziwe uznanie tego wymiaru swojej pracy w branży.
Jednak różne nietrafione, przypadkowe albo po prostu dziwne decyzje bywają też nierzadko źródłem pozytywnych emocji dla śledzących Oscary. Jest w tym coś z rozgrywki sportowej, nie dziwi więc, że dla wielu tak naprawdę nie ma nic gorszego niż prawidłowe przewidzenie wszystkich wyników jeszcze przed otwarciem pierwszej koperty.
W tym roku role nieznośnych (choć nie można powiedzieć, że niezasłużonych) pewniaków odegrali Anne Hathaway (najlepsza aktorka drugoplanowa nagrodzona za rolę w „Nędznikach”) i Daniel Day-Lewis (pierwszy w historii zdobywca trzech statuetek w kategorii najlepszy aktor pierwszoplanowy, Oscar za „Lincolna”). Po raz kolejny sprawdzają się zasady, które wpajano widzom oscarowych gal przez lata. Zgodnie z nimi to drastyczna zmiana wyglądu, historyczny kostium i mierzenie się z graniem autentycznej postaci szczególnie procentują w wyścigu po statuetkę.
Oczywiście narzekając w ten sposób na przewidywalne albo nietrafione decyzje zbyt często zapomina się o tym, że w ostatecznym głosowaniu decyzję o nagrodach podejmuje około sześciu tysięcy osób. Nie ma tu wspólnego werdyktu ustalanego za zamkniętymi drzwiami. Nie ma miejsca ani na spiski, ani na podejmowanie w rozmowach decyzji o oddawaniu sprawiedliwości komukolwiek. W niejednej kategorii panuje ponadto naprawdę silna konkurencja a Oscar do przyznania każdego roku jest przecież tylko jeden (choć tym razem w jednej z kategorii dźwiękowych po raz pierwszy od lat doszło do remisu).
Mając to wszystko w pamięci, zdać sobie należy także sprawę z tego, że mimo to w ogromnej większości za decyzjami stoją biali mężczyźni w zaawansowanym wieku, głównie mieszkańcy Los Angeles, najczęściej także uprzedni laureaci. Miejsca na lobbing też jest sporo, działają potężne machiny marketingowe filmowych studiów. Nie dziwi więc, że Oscary wciąż tkwią w tych samych koleinach. Gdzieś w tej lawinie kart do głosowania szans nie mają świetni debiutanci a twórcy z dorobkiem bywają nagradzani za przypadkowe zupełnie tytuły. I odwrotnie: statuetki wędrują czasem do przecenionych nuworyszy, a lista wybitnych twórców bez nagrody znów zaczyna się wydłużać.
Tym niemniej wszelkie próby odkurzenia Oscarów, poluźnienia ich konserwatyzmu i konformizmu, rezygnacji z bezpiecznych wyborów i skierowania chociażby samej gali do odważniejszej czy młodszej widowni, kończą się zwykle fiaskiem. W tym roku próbowano zbudować nieco napięcia wokół kontrowersji, które miał wywołać Seth MacFarlane w roli prowadzącego, ale podczas uroczystości po zaledwie kilku balansujących na granicy tego co uchodzi wstępnych żartach (które mogły dotknąć chyba tylko najwrażliwszych) było już jak zwykle nieco sztywnie i daleko od odważnych prób zaznaczenia swojej obecności. Po tylu latach narzekań na kolejnych zachowawczych gospodarzy wieczoru, tych spragnionych luźniejszej atmosfery, prawdziwych kpin z gwiazd i większej dawki swobodnego humoru, wypada zaprosić do oglądania Złotych Globów. Warto może przyznać wreszcie, że Oscar to ewidentnie starszy pan. Gdy próbuje nadmiernie i na siłę wyluzować, pokazać jak się unowocześnia, to zazwyczaj z racji swego charakteru wypada kuriozalnie. Komedia pomyłek, którą i tak często tworzą nietrafiające w odpowiedni czas werdykty, niestety podczas takich nieudanych prób już w ogóle przestaje bawić.
Może więc lepiej, że McFaralne nie starał się szczególnie zwracać na siebie uwagi a podczas gali nie eksperymentowano nadmiernie z tym co nowe. Tematem przewodnim uroczystości została muzyka filmowa. Pojawiło się kilka nawiązań do musicalowych klasyków, na scenie znalazło się sporo miejsca dla śpiewających i tańczących aktorów, a dodatkowo przypomniano piosenki z trzech największych musicali ostatniej dekady, czyli „Chicago”, „Dreamgirls” i „Nędzników”. Decyzja o tyle dziwi, że to chyba jednak nie było dziesięciolecie musicalu, w zasadzie filmów tego gatunku w ostatnim czasie powstało niewiele ponad te trzy. Być może więc za najbardziej trafiony z muzycznych pomysłów można na tym tle uznać ten z przeganianiem dziękujących zbyt długo laureatów za pomocą tematu ze „Szczęk”.
Im więcej na koncie obejrzanych oscarowych nocy i nominowanych filmów, tym z większą łatwością przewiduje się werdykty i silniejszą przeżywa frustrację wciąż powtarzanymi przez członków Akademii schematami rzekomo bezpiecznych wyborów, które ujawniają kiepskie wyczucie czasu. Ewidentnie jest to jednak nieodłączna część tego widowiska. Trzeba więc zaakceptować niewyróżniające się „Życie Pi” z czterema statuetkami jako drugiego zwycięzcę tego wieczoru i skrycie żałować, że tak „Django”, jak i „Wróg numer jeden” były skazane na porażkę w głównej kategorii.
Na koniec warto choćby nieśmiało pochwalić, żeby nabrać ochoty na powtórzenie całego doświadczenia za rok. Tym razem ucieszyło szczególnie, że laureaci wyeliminowali kartki z podziękowaniami, które od lat psuły iluzję wypowiedzi spod znaku „nie spodziewałem/łam się tego” i wypadały dość nieelegancko. Członków Akademii pochwalić wypada m.in. za to, że podjęli słuszną, choć niespotykaną niemal w historii decyzję o przyznaniu drugiego Oscara za rolę u tego samego reżysera Christophowi Waltzowi („Django”). Jennifer Lawrence za bezpretensjonalność, którą emanowała szczególnie w swoich zakulisowych wywiadach oraz uniknięcie nienaturalnej egzaltacji i patosu. I oddzielna, marginalna pochwała czy raczej gratulacje dla twórców „Igrzysk śmierci” za to, że już wcześniej udało im się zaangażować laureatkę do swojej serii filmów, co oznacza że od teraz dodatkowo będą mogli promować kolejne jej odsłony hasłem „Academy Award Winner” przed nazwiskiem swojej gwiazdy. Mimo wszystkich nieodłącznych narzekań na postępującą dewaluację Oscara, w naszym świecie to wciąż coś znaczy.