Druga szansa
Randka w ciemno z muzyką to dziś cholernie nieczysta gra. Sprężony do granic możliwości czas w połączeniu z przytłaczająco długą kolejką nieprzesłuchanych i potencjalnie atrakcyjnych płyt wymusza brutalną postawę. Zasłona jeszcze nie została uchylona, a w głowie już rozgościła się dostrojona myśl: zaskocz mnie albo do widzenia! Najczęściej kończy się skrajną reakcją: grymasem na twarzy i trzaśnięciem drzwiami, przez co rozumiem wciśnięcie przycisku „stop” w połowie płyty czy nawet wcześniej. Zwalamy winę na drugą stronę. Narzekamy, że wnętrze niewystarczająco głębokie, że zbyt wysokie ą, ę i w ogóle too mainstream. I nawet ładna okładka nie pomaga. A może problem w tym, że po prostu wybraliśmy nieodpowiednią porę i restaurację na muzyczne rendez-vous?
Kultura instant kierująca się zasadą, że wszystko ma działać na zmysły natychmiast i „z wykopem”, a najlepiej niech nie zabiera zbyt dużo czasu, spycha niemałą ilość dobrej muzyki w otchłań odrzucenia lub, co gorsza, zapomnienia już po pierwszym kontakcie. Wiem, co mówię. Nieraz upaprałem sobie dłonie tym procederem. Czyżby przyszła kolej na gorzkie wyznanie żalu za grzechy i litanię usprawiedliwień? Nic z tego. Za własną intuicję nie będę przepraszał. Zresztą nie oszukujmy się. Nie każdy album wart jest tego, aby podchodzić do niego niezliczoną ilość razy. Nikt przecież nie miele tej samej gumy do żucia przez kilka godzin, mając w kieszeni dopiero co napoczętą paczkę z kilkoma innymi smakowitymi listkami. Jednakże czy ta sama guma w równie zadowalający sposób flirtuje z kubkami smakowymi w dwóch zgoła odmiennych okolicznościach? Czy ma ona tę samą, zbawienną moc, gdy czujemy rano kapcia w ustach i wybiegamy z domu, zapominając o spotkaniu ze szczoteczką, i wtedy, gdy zagłodzeni i znudzeni sięgamy po nią, narażając żołądek na powoli zbliżające się uczucie przypominające ssący na pełnych obrotach odkurzacz?
Spróbujcie puścić sobie którąś z waszych ulubionych płyt o poranku, podczas cosobotniej drogi krzyżowej zwanej kacem, a od razu zrozumiecie, o co chodzi. Doznanie estetyczne to w gruncie rzeczy sieć różnych uwarunkowań psychicznych i – co jest rzadziej dostrzegane – także społecznych. Każde takie doznanie jest niepowtarzalne. Pozytywne czy negatywne – zawsze co najmniej jakiś jeden element sprawi, że będziemy podczas takiego muzycznego spotkania w mniej lub bardziej odmiennym stanie emocjonalnym. Czasem ma się szczęście i trafia się w ten jeden właściwy moment, gdy włącza się pieprzona magia, która nie zadziałałaby w innej sytuacji. Tak jak wtedy, gdy 3 lata temu, leżąc pod pierzyną w moim pokoju i spoglądając na śnieżną kołdrę za oknem (byłem w dodatku świeżo po rozstaniu z dziewczyną), po raz pierwszy przesłuchałem „For Emma, Forever Ago”. Bywa jednak też tak, że np. w drodze na uczelnię okazuje się, iż zawartość lubianego albumu zgrzyta w kontakcie z krajobrazem krzywych spojrzeń i zabetonowanych w smutku min ludzi jadących tym samym pociągiem. A samo zabarykadowanie się słuchawkami przed tą odpychającą rzeczywistością jest wtedy niewystarczające.
Oczywiście, nie jesteśmy mnichami buddyjskimi i choćbyśmy nie wiadomo jak bardzo chcieli wyciszyć świat zewnętrzny czy też ten wewnętrzny, przekaz dźwiękowy zaginie pod warstwą hałasu niczym domek wybudowany u wzgórza aktywnego wulkanu, który gwałtownie obudził się ze swej drzemki. Sprawą bezdyskusyjną jest też to, że pewne gatunki sprawdzają się przy konkretnym tle i wyciśnięcie, odnalezienie w nich nowego kontekstu zakrawa o cud. Bo czy ktokolwiek wyobraża sobie np. słuchanie płyt Godspeed You! Black Emperor w innych warunkach niż pod osłoną nocy? Nie powinno to jednak zniechęcać do poszukiwań. Jedynym zresztą sposobem, żeby eksplorować dno albumów, jest eksperymentowanie z otoczeniem, ile się tylko da. Może to oznaczać słuchanie za dnia, w nocy, w pozycji leżącej, w biegu, pośród miejskiego gwaru lub w wiejskim, idyllicznym plenerze. Wykluczając pewne naturalne lub narzucone utrudnienia w odkrywaniu nowych scenografii dla muzyki, jak niemożność prowadzenia samochodu z zamkniętymi oczami, wystarczy po prostu zaufać intuicji i wyobraźni.
Pozowanie na muzycznego apartheidowca, który twardo obstaje przy swoim zdaniu i segreguje albumy na wartościowe lub nie już przy pierwszym rzucie oka, czy raczej ucha, zamyka drogę do odnajdywania w sobie samym nowych pokładów i odcieni emocjonalności. Jestem pewien, że żałowałbym latami, gdybym nie okazał odrobiny tolerancji np. podczas pierwszego odsłuchu świetnego „The Suburbs” Arcade Fire czy choćby dekadę temu płyt Queens of The Stone Age. Śmiało przyznaję, że nie byłem z początku przekonany do ich twórczości i musieli oni odczekać, tak jak wielu innych artystów, kilka dni, tygodni, a nawet miesięcy na półkach w mojej kolekcji, abym to ja mógł, niczym wytrawne wino, dojrzeć do ponownego zmierzenia się z potęgą, jaką potem odsłoniły przede mną i smakować do dziś grane przez nich dźwięki.
Muzyka, w przeciwieństwie do ludzi, nie ocenia. Muzyka nie wymaga niczego poza szczerością i chwilą uwagi, a w zamian za to potrafi odwdzięczyć się bezinteresowną przyjaźnią na całe życie. I będzie nam służyć zawsze wtedy, gdy zwrócimy się do niej o pomoc. Gdy jej słuchamy, ona w jakiś niewytłumaczalny sposób potrafi wysłuchać też nas. Niektórzy ludzie z różnych powodów nie zasługują na drugą szansę. Muzyka zasługuje na nią zawsze.