W pogoni za przypadkiem?

Co jest obecnie ważniejsze: „ja” czy masa? Chyba najtrafniej dookreśla ten dylemat zjawisko „masowego indywidualizmu”. W pogoni za odrębnością zdajemy się jednak często na to, co sprawdzone, szybkie i – po prostu – łatwe. Czy zatem nie ma miejsca na przypadek, poddanie się chwili? Gdzie miejsce na pomyłki i czy można przesycić się perfekcją? Czy każdego stać na odrzucenie tego, co przez ogół uważane jest za ideał? Niekoniecznie. Każdy za to na pewno gdzieś głęboko w sobie kryje potrzebę oryginalności, wyróżnienia się w tłumie, ale też akceptacji i przynależności do jakiejś grupy. Czy można to pogodzić? Próby odnalezienia siebie nie zawsze muszą przecież równać się totalnemu wyobcowaniu. Wystarczy prześledzić kilka wybranych przejawów współczesnej kultury młodzieżowej, żeby przekonać się, że potrzeby te są widoczne i niewątpliwie dają do myślenia.

fot. Ewa Surowiec

fot. Ewa Surowiec

Kto mógłby powiedzieć więcej na temat niszowości niż hipsterzy? Właściwie kim oni są? To subkultura, którą chyba najtrudniej ująć w jakiejkolwiek klasyfikacji, gdyż jej członkowie nie chcą się z nią identyfikować. Najwięcej tłumaczy chyba popularna fraza „Lubiłem (i tutaj najczęściej pada nazwa danej rzeczy), zanim to było modne”. Najczęściej wyrażaną przez nich dewizą (ale pamiętajmy, że nie ma przecież „ich”, są tylko jednostki odcinające się od jakiejkolwiek masowości i klasyfikacji, nawet w ramach alternatywy) jest bycie pierwszym, innym, wyróżniającym się, a zatem także swego rodzaju przecieranie szlaków, odkrywanie nowości wcześniej (to konieczne!) niż ktokolwiek inny. Nawiązują między innymi do pojęć takich jak „vintage”, czyli noszenie ubioru sprzed dekady, dwóch lub więcej (oryginalnego lub stylizowanego) czy do łączenia stylów – nowoczesnego i tego sprzed lat. Bardzo podobnym znaczeniowo jest styl retro. Ta nieszablonowość i silne podkreślanie własnego, odmiennego wizerunku są jednak często krytykowane. Czy słusznie?

Może rzeczywiście – część z nich to pozerzy, dzieci bogatych rodziców chcące zyskać szacunek poprzez swój niepowtarzalny styl. Tylko czy te powody dotyczą wszystkich? Może to po prostu wewnętrzna potrzeba tego, by odciąć się od masy, by być zauważonym i docenionym. Istotne jest też to, kto krytykuje hipsterów. Często robią to osoby, które nie mogą odciąć się od utartych schematów, oceniają negatywnie próby odnalezienia siebie przez innych. Przecież poszukiwanie nie od razu musi być trafne – ważne za to jest samo działanie. Tylko czy ta „moda” na hipsterstwo nie stała się, paradoksalnie, zbyt mainstreamowa? Jak wyróżnić się wśród masy ludzi chcących zrobić to samo, kiedy w dodatku producenci ubrań, biżuterii i innych gadżetów podchwytują najnowsze pomysły i starają się je upowszechnić?

fot. Ewa Surowiec

fot. Ewa Surowiec

Innym, również świetnym przykładem alternatywy jest ciągle niszowy, acz coraz bardziej popularny powrót do aparatów analogowych. – Początkowo było to w moim przypadku podyktowane tym, że analog (wtedy moim głównym analogiem był Zenit ET) świetnie nadawał się do robienia zdjęć w miejscach i warunkach, na które w życiu bym nie wystawił swojego Nikona. Obecnie szeroki wybór obiektywów w bardzo niskich cenach i to, że klisza zupełnie inaczej odwzorowuje kolory i kształty, skłaniają mnie do korzystania z szerokiej gamy aparatów analogowych. Poza tym nie zgadzam się, że klisza jest mniej dokładna od cyfry. Istnieją aparaty, które pod wieloma względami zdecydowanie ją przewyższają – mówi student ze Śląska Cieszyńskiego, Paweł Krzywoń-Majewski, który swoją przygodę z fotografią zaczął właśnie od analogowego kompaktu w 1998 roku, a do analogów powrócił w 2009 roku.

Na stronie lomografia.pl skupionej wokół fotografowania aparatami analogowymi znajdziemy „10 złotych zasad lomografii”, które mogą wprawić w lekkie zakłopotanie perfekcjonistów kochających kontrolę. Fotografia to przecież przede wszystkim radość i zabawa! „Lomografia nie może być zaplanowana, wszystko musi odbywać się naturalnie”. „Lomografia nie jest dodatkiem do Twojego życia, lecz jest jego częścią! Niech Lomografia stanie się tak naturalnym i oczywistym elementem Twojego życia jak spanie, jedzenie czy oddychanie”. „Pstrykaj z biodra! aparat lomograficzny nigdy nie przeszkadza Ci bardziej, niż wtedy, gdy trzymasz go przy twarzy. Blokuje widoczność, hamuje Twą ekspresję, utrudnia rozmowę i zmusza oczy do patrzenia przez malutkie okienko”, „Nie musisz wiedzieć, co akurat sfotografowałeś! W lomografii, tak jak w życiu, przypadek często decyduje o wszystkim. Wykorzystaj to! Dzięki temu uzyskasz nowe, odmienne spojrzenie na otaczający świat. Daj się ponieść, a efekty będą naprawdę zaskakujące…”, „Nie myśl! Kieruj się instynktem i emocjami. Zapomnij o regułach, zasadach i konwencjach. Nie zastanawiaj się i nie analizuj. Uwolnij swe zmysły i pstrykaj, jak tylko zechcesz!”. Jak widać, to właśnie przypadek i podążanie za instynktem wychodzą na pierwszy plan w praktyce lomograficznej. Co ciekawe fascynacja wolnością, oryginalnością i przypadkiem nie maleje pomimo dużo większych kosztów (w niektórych polaroidach koszt 1 zdjęcia dochodzi do 10 zł) i mniejszej wygody w porównaniu do aparatów cyfrowych.

To tylko chwilowa moda czy raczej pewna idea, sposób na życie? Ciężko raczej wyobrazić sobie zupełne wyparcie „cyfrówek” przez analogi, ale czy staną się one któregoś dnia na powrót mainstreamowe? Czy wtedy zwrócimy się znowu w stronę masowości, a może znajdziemy inne formy wyróżnienia się? Co tak naprawdę decyduje o obecnym sukcesie analogów? Pewnie to swego rodzaju nostalgia. Kto nie tęskni do zdjęć, których można po prostu dotknąć – do zdjęć, które są tak wyjątkowe, bo jest ich kilka, a nie kilkaset. Może to też próba poszukiwań nowych środków wyrazu, powrotu do przeszłości, taki swego rodzaju fotograficzny „vintage”? A może młode pokolenia tęsknią do świata mniej scyfryzowanego, bardziej prawdziwego, w którym raczej rządził przypadek i radość z chwil niż to, jak zdjęcie może ulec cyfrowej obróbce i być wizytówką na portalu społecznościowym? – Moim zdaniem, póki matryce nie będą umiały odwzorować rzeczywistości tak, jak filmy, i póki nie dadzą takich możliwości kreatywnych, to analog przetrwa – dodaje Paweł.

fot. Ewa Surowiec

fot. Ewa Surowiec

Inną formą wyrażenia siebie, a zarazem odróżnienia od ogółu może być DIY. Co to takiego? „Do It Yourself”, czyli z angielskiego „zrób to sam” odnosi się do wszelkiego rodzaju działań artystycznych. Chcesz mieć fajny i oryginalny szalik? Wydziergaj go. Chcesz mieć niepowtarzalną biżuterię? Zrób ją. Chcesz nosić idealnie pasujące ubrania w kolorach i wzorach, które lubisz, nie martwiąc się przy tym, że na imprezie pojawi się ktoś noszący dokładnie to samo? Uszyj je! Przykłady można mnożyć, a jedyną granicą jest wyobraźnia.

– Nie oszukujmy się, jakość produktów oferowanych w sklepach jest nieraz kiepska, a wysoka cena nie zawsze gwarantuje, że rzecz będzie służyć nam latami. Kiedy tworzymy coś samemu mamy pewność, jak zostało to wykonane i jakie zostały użyte materiały. Poza tym rękodzieło jest niepowtarzalne. Można więc w rozsądnej cenie stworzyć coś, czego nie będzie mieć nikt inny. Sporą zasługę w popularyzacji DIY ma Internet. Po pierwsze dzięki niemu możemy kupić mnóstwo półproduktów, których używamy przy wykonywaniu rzeczy własnoręcznie, a dodatkowo blogi, fora i różnorodne portale o takiej tematyce otworzyły nam oczy. Okazało się, że można stworzyć mnóstwo fajnych rzeczy z ogólnodostępnych materiałów, które niejednokrotnie mamy we własnym mieszkaniu. Blogerzy pokazują swoje prace, ale też gotowe instrukcje, jak zrobić coś z niczego – mówi Dagmara Raszka-Orawska, w świecie rękodzieła znana jako Czarna Biedronka. Współpracuje z największymi galeriami internetowymi w Polsce, a także za granicą. Prowadzi blog, na którym prezentuje zarówno swoje prace, jak i inspiracje zebrane z blogów i stron z całego świata. Grono osób takich jak ona zdaje się ciągle rosnąć! Dagmara jest też jednym z organizatorów dwóch edycji Festiwalu Make it Yourself w Cieszynie, skupiającego się na rękodzielnictwie i muzyce alternatywnej, a który cieszył się niemałym zainteresowaniem. – Mówi się też, że rzeczy wykonane ręcznie mają duszę. Pociągają zarówno kupujących, jak i wykonujących, bo są inne, często wykonywane w jednym egzemplarzu, projektowane dla konkretnej osoby. To luksus w przyzwoitej cenie! – dodaje.

Warto też zauważyć, że DIY to w zasadzie dość duży biznes – pomijając producentów półproduktów i artystów, którzy rzeczywiście działają w myśl zasady DIY i czerpią z tego radość, są też osoby popadające wręcz w nieco masową produkcję, skupione wyłącznie na zysku. Odpowiedniki pomysłów blogerów są też często „przechwytywane” przez masowych producentów, dobrym przykładem są choćby kołnierzyki z przyszytymi lub doczepionymi koralikami czy ćwiekami – teraz kuszące oko w niemal każdej sieciówce. Jak tu nie pójść na łatwiznę? Czy osoba chcąca się wyróżnić rzeczywiście znajdzie czas i chęci, by zrobić coś na własną rękę, zamiast prostego i szybkiego zakupu? Czy porwie się na ryzyko poświęcenia kilku godzin, nie mając stuprocentowej pewności, jaki będzie efekt? I czy warto wyróżniać się czymś, co tylko udaje coś oryginalnego?

Trudno rozstrzygnąć, czy pociąg w stronę alternatywy to tylko moda, czy też potrzeba każdego z nas, by się wyróżnić. Przecież tak wielu czuje się dość dobrze jako część masy, a nie indywiduum. Alternatywa to dążenie do perfekcji czy też przypadku? To też pozostaje kwestią sporną. Celem powinna być przede wszystkim zabawa i radość z wyrażania siebie, fakt, że robi się coś niepowtarzalnego i wyjątkowego. Tylko czy zawsze tak jest? Może chodzi raczej o swego rodzaju powrót do przeszłości, podświadome połączenie rozwoju techniki i pędu nowości z próbą ocalenia tego, co tak szybko przemija i jeszcze kilka dekad temu było codziennością, a co za tym idzie, próba niezatracenia się w tak szybko zmieniającym się świecie?