Chodzi przecież o to, by żyć bardziej…

foto. Bartek Barczyk

Przy okazji premiery spektaklu tanecznego: „Jakby miało trwać wiecznie…” ze studentami Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej – Wydział Teatru Tańca w Bytomiu – tegorocznymi dyplomantami: Anetą Orlik oraz Pawłem Zaufalem rozmawia Marlena Hermanowicz.

MARLENA HERMANOWICZ: Jesteście tegorocznymi dyplomantami Wydziału Teatru Tańca (PWST Kraków), już niedługo zostaniecie utytułowanymi magistrami sztuki. Nakreślcie odbiorcom sylwetkę aktora teatru tańca.

PAWEŁ ZAUFAL: Aktor teatru tańca to człowiek, który zajmuje się sztuką, u której podstaw leży ruch. Jest to wyjątkowe podejście do teatru właśnie od strony ruchowej. Wykorzystanie różnych inspiracji i materiałów, ale nie z nastawieniem stricte tanecznym.

ANETA ORLIK: Sami pedagodzy przez długi czas nie do końca wiedzieli jaki profil studenta WTT wykreować. To profesor Globisz powtarzał nam, że mamy myśleć o sobie jak studenci specjalności wokalno – aktorskiej w Krakowie: „Oni są aktorami o poszerzonej umiejętności wokalu. Wy jesteście aktorami o poszerzonej umiejętności tańca.” Wykładowcy i artyści chętnie wykorzystują to, że potrafimy tekst przekładać na ciało. Można postrzegać nas zatem dwojako: aktorzy ruszający się i tancerze dający nową interpretację.

A spotkaliście się kiedyś z właśnie z opinią, że postrzega się Was w branży jako tancerzy, a nie aktorów?

ANETA: Nie wiemy jak nas odbiera świat zewnętrzny, bo jeszcze nie wszyscy z nas mieli okazję się z nim zderzyć. Jesteśmy na czwartym roku studiów i póki co cały czas intensywnie pracujemy.

Ma to pewnie przełożenie na fakt, że społeczność lokalna niewiele wie na temat istnienia i funkcjonowania Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu. Jak myślicie czym to jest spowodowane? Zamykacie się w swojej pracowni przed mieszkańcami? Nie wychodzicie do nich  z inicjatywą?

ANETA: Wychodzimy. W ubiegłym roku odbyła się druga edycja Dnia Słońca, który organizujemy z myślą o mieszkańcach Bytomia. Poza tym funkcjonuje Teatr PWST, gdzie pokazujemy swoje dyplomy. Są także pokazy podczas dni otwartych szkoły, Metropolitalnej Nocy Teatrów oraz różnego rodzaju etiudy. Trudniej jest z tym poza Bytomiem. Ja myślę, że ten brak świadomości ludzi wynika z tego, że potrzeba jeszcze czasu. Jesteśmy dopiero trzecim rocznikiem dyplomowym. To szósty rok istnienia wydziału, a to dość krótki okres. Ludzie nazywają nas jeszcze szkołą tańca. Nie mają też świadomości, że jesteśmy cząstką Krakowa. W momencie, gdy uświadamiają to sobie – od razu postrzegają nas inaczej.

PAWEŁ: Generalnie na całym Śląsku brak jest odpowiedniej edukacji teatralnej. Nie ma tu aż tak prężnego ośrodka jak w Krakowie czy Warszawie. Funkcjonuje tu sporo teatrów, ale brak jest poważnego wielkiego repertuaru. Ludzie jeżdżą na operetkę do Gliwic, na musicale do Chorzowa, czy na Szekspira do Śląskiego – ale to też raczej na komedie i lekkie pozycje – do Ateneum na lalki, a ci, którzy lubią awangardę wybiorą się do Korezu.

IMG_3671

foto. Bartek Barczyk

A gdzie w takim razie jest Wasze miejsce?

PAWEŁ: Jest Teatr Tańca w Bytomiu, którego losy w zasadzie teraz się ważą. Istnieje już od dwudziestu lat i ten Teatr starał się od początków swej historii edukować ludzi – chociażby poprzez konferencje, spektakle czy warsztaty dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Ci, którzy brali udział w inicjatywach Teatru mają o tym na pewno większe pojęcie, bo taniec jest taką specyficzną dziedziną sztuki, która zazwyczaj jest kojarzona krzywdząco jedynie z baletem, albo tańcem towarzyskim. Ludzie w ogóle nie wiedzą czym jest taniec współczesny. Nie rozumieją, że wcale nie muszą wszystkiego pojmować od początku do końca. Chodzi o to by zmienić podejście do swojego ciała. By żyć bardziej, zdrowiej. O to by zbadać możliwości swojego ciała, zakres w jakim się ono porusza, zmienia, zachowuje w przestrzeni. Dopiero od tego można wyjść by tworzyć inspirujące rzeczy na scenie.

Jak wyglądają dziś perspektywy zawodowe dla absolwentów Wydziału Teatru Tańca? Współpracujecie z wieloma ośrodkami nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Macie zatem sporo okazji do nawiązania cennych kontaktów, ale czy to wystarcza?

ANETA: Myślę, że jest to bardzo indywidualna sprawa, ponieważ na każdym roku znajdą się osoby, które myślą o sobie bardziej jako o tancerzach, inne postrzegają siebie jako aktorów, ale są też tacy, którzy starają się to łączyć. Rzeczywiście mamy większe możliwości, ponieważ język ciała jest językiem bardzo uniwersalnym. Pomaga również znajomość języka angielskiego. Dzielimy los innych studentów szkół teatralnych, chodząc na castingi i audycje. Naszym atutem jest na pewno inny zakres ruchu.

PAWEŁ: Wśród naszych absolwentów są już studenci, którzy grają w produkcjach teatralnych, tworzą własne projekty czy współpracują z większymi ośrodkami.

ANETA: Pedagodzy starają się nas usamodzielniać, pchać w stronę projektów indywidualnych, po to by uniezależnić nasz rozwój od działań placówek czy instytucji, których losy bywają różnorodne. Inwestujemy w siebie i swój rozwój. Bierzemy także udział w projektach międzyszkolnych. W tym roku piętnastu studentów naszego wydziału stworzyło spektakl: „Nawiedzenie” w ramach współpracy z Akademią Teatralną w Monachium. Przedsięwzięcie prezentowane było już w Polsce, Niemczech, Rosji, a także na Węgrzech. Innym przykładem jest także projekt „Trzy Siostry” zrealizowany w całości samodzielnie przez studentki naszego wydziału. To jest właśnie droga konsekwentnej realizacji indywidualnej.

foto. Bartek Barczyk

foto. Bartek Barczyk

Myśleliście o założeniu własnej pracowni twórczej, gdzie moglibyście od poziomu szkolnego przejść do poziomu własnych realizacji?

ANETA: Grupa, która pracowała przy „Nawiedzeniu” faktycznie myśli o założeniu czegoś na kształt kolektywu twórczego. Takie projekty na pewno będą powstawać. Wzrastająca liczba realizacji na pewno związana będzie z planami otworzenia centrum choreografii w Bytomiu, które stanie się dla nas alternatywą rozwoju zawodowego.

PAWEŁ: To już się po trosze dzieje. W Polsce jest sporo miejsc i ośrodków, które dają nam szansę by zaistnieć. Przykładowo w Starym Browarze w Poznaniu artyści gromadzą się by razem współpracować nad różnego typu pomysłami. Po przejściu wstępnych castingów można dostać się pod skrzydła opiekuna i otrzymać fundusze na realizację własnego przedsięwzięcia. Jest coraz więcej możliwości, ale wymagają one sporego samozaparcia. Z pracą „od projektu do projektu” związane jest duże ryzyko, ale taka jest cena wolności wyboru rzeczy nas interesujących. Częste zmiany miejsc, poznawanie nowych ludzi i nabywanie doświadczenia daje sporo inspiracji. Tancerz powinien wyruszyć w świat, by później móc osiąść już jako artysta, choreograf, który będzie miał coś do zaoferowania jako konkurencyjny twórca.

Porozmawiajmy o Waszym tanecznym spektaklu dyplomowym: „Jakby miało trwać wiecznie”. Podzielono Was na dwie grupy projektowe…

PAWEŁ: Zarówno spektakl dramatyczny jak i taneczny z góry zakładał podział z uwagi na dużą liczbę dyplomantów, którzy utrzymali się na roku. Decyzja zapadła tak naprawdę w naszym interesie. Dyplom ma nas wypromować, pozwolić nam zaistnieć. Podział grupy pozwolił nam na wykonanie większej pracy.

ANETA: Taki mechanizm funkcjonuje też na innych wydziałach Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Jest to zawsze uzależnione od budżetu, jaki jest przeznaczony na realizację dyplomu.

Czy dyplomanci mają wpływ na dobór tekstów w oparciu o które wykreowany zostanie spektakl? Czy Wasze sugestie, pomysły mają realne przełożenie na proces twórczy, czy też to pedagodzy podejmują decyzje?

PAWEŁ: Jest to zależne od tego, kto przygotowuje spektakl dyplomowy. Choreografowie mają zazwyczaj swoje wizje. Akurat w tym konkretnym przypadku temat spektaklu został nam po trosze narzucony. Dr Janusz Skubaczkowski dawał nam więcej swobody w czasie samego procesu realizacji. Zadawał nam tematy do przemyślenia już w ruchu, zostawiał miejsce na naszą improwizację i samodzielne poszukiwania inspiracji, wypełniających dane fragmenty.

Dr Janusz Skubaczkowski to pedagog z którym mieliście kontakt od pierwszego roku studiów, jedna z osób, która miała spory wpływ na ukształtowanie Was jako artystów teatru tańca. Dobrze znacie jego metodologię pracy, a on zna dobrze Was. Jak pracowało Wam się z Januszem Skubaczkowskim nad spektaklem „Jakby miało trwać wiecznie”?

ANETA: Wszystko się zgadza, ale z pewnym zastrzeżeniem. Przy spektaklu dyplomowym zmienia się tryb pracy, zmieniają się założenia. Pojawia się wizja. Jest konkretna grupa ludzi, których techniki nie zmieni się przez kilka miesięcy. Skupialiśmy się zatem na tych elementach, które pojawią się w spektaklu. Praca przebiegała bardzo regularnie i konkretnie.

Nie odczuwacie pewnego rodzaju niedosytu, że dyplomu nie wyreżyserowała osoba zupełnie z zewnątrz, która byłaby dla Was wyzwaniem? Nie odczuwacie niedosytu wrażeń?

ANETA: Można na to spojrzeć z dwóch stron. Choreograf z zewnątrz musi wyczuć grupę. Poprzeczka może być podniesiona zbyt wysoko lub zawędrować zbyt nisko. Nie wiedząc co studenci potrafią, niekoniecznie jest w stanie wyciągnąć z nich to co najlepsze. Plusem byłaby alternatywa zupełnie nowego doświadczenia. Przykładem może być grupa ubiegłorocznych dyplomantów realizujących „Jezioro łabędzie” z Idanem Cohenem. Utrudnieniem był fakt, że artysta wymagał od nich czegoś zupełnie innego niż to, czego uczyli się w szkole. Natomiast niewątpliwą zaletą sytuacji była możliwość rozwoju. Pozytywnym aspektem naszego położenia był fakt, że dr Janusz Skubaczkowski wyciągnął z nas to, czego chciał. Pokazał nas z takiej strony, z jakiej chciał pokazać. Nie odczuwam niedosytu, bo liczę, że praca po dyplomie przyniesie nowe doświadczenia i wyzwania.

PAWEŁ: Dr Skubaczkowski jest też tą osobą, która z pewnością nie zaniżała nam poprzeczki, wprost przeciwnie lekcje techniki przebiegały na odpowiednio wyższym poziomie. Pojawiały się elementy i zadania trudniejsze niż do tej pory – bo zupełnie nowe. Dotychczas pracowaliśmy nad rozwojem indywidualnym, natomiast teraz musieliśmy stworzyć coś wszyscy razem, wyczuć się wzajemnie. Profesor nie odpuszczał, nad wszystkimi szczegółami pracował z nami do samego końca. Myślę, że i tak postawił nam trudne zadanie. Mamy ten komfort, że twórca jest na miejscu, możemy zatem szlifować spektakl, rozwijać się w nim coraz bardziej.

foto. Bartek Barczyk

foto. Bartek Barczyk

Jaka idea zawarta jest w spektaklu „Jakby miało trwać wiecznie”? Gdybyście mieli ułatwić odbiorcom rozszyfrowanie przekazu…

PAWEŁ: Ten spektakl opowiada o dość uniwersalnych prawdach. Nie ma w nim jako takiej linearnej fabuły. Porusza kwestie zawierające się w życiu ludzkim. Obrazuje zmieniające się pod wpływem czasu relacje międzyludzkie, zilustrowane scenami przeobrażających się konfliktów, rozmów, powrotów, końców i początków. Muzyka, ruch, scenografia i kostiumy tworzą pewną spójną całość. Nie należy zbyt mocno zastanawiać się nad przekazem, przymusem rozszyfrowania treści. To tak jak w przypadku obcowania z jakimś abstrakcyjnym obrazem, nie zawsze wychwytujemy konkrety, za to skupiamy się na kodzie emocjonalnym, który artysta zawarł. Spektakl to ruchomy obraz, wywołujący pewne skojarzenia, oddziałujący bezpośrednio na odbiorcę. Niekoniecznie trzeba skupiać się na idei, można też dać się ponieść uczuciu. Uniwersalność pozwala nam trafić konkretnie do każdego w inny sposób.

ANETA: Spektakl jest tym, czym widz będzie chciał go uczynić. Jeśli przypisał mu jakąś swoją myśl i teorię, przepuścił przez własne doświadczenie i wspomnienia, to tym właśnie jest spektakl. My dajemy inspirację, pewien ruchomy obraz. To nie jest nigdy obraz przedstawiający wszystko, bo odbiorca konkretyzuje go, uosabia. Nigdy nie przedstawia też niczego – chyba, że takie jest założenie twórcy.

Jak przebiegały prace w wybranej grupie realizacyjnej dyplomantów? Indywidualności ścierały się mocno, by móc stworzyć wspólny projekt?

ANETA: Znamy się bardzo dobrze, toteż wiedzieliśmy czego się po sobie spodziewać, ale to nie znaczy, że nie dochodziło do konfliktów, bo takie też się zdarzały. Uważam, że to bardzo dobrze, bo im więcej fermentu twórczego i takiej „niezgody” tym dalej można zajść. Gdybyśmy wszyscy sobie przyklaskiwali zbyt wiele nowych pomysłów prawdopodobnie by z tego nie powstało. Wiadomo, że proces twórczy z założenia nie jest lekki, łatwy i przyjemny. Kojarzy nam się przede wszystkim z ciężką pracą, bo do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, albo nabrać odwagi aby wykonać czasem coś bardzo prostego. Spory wpływ na kształt realizacji miała choreografia, a postawione zadania zamykały się grupach dwóch, trzech osób.

foto. Bartek Barczyk

foto. Bartek Barczyk

Jesteście po obydwu premierach spektakli dyplomowych – po Waszej wisience na torcie. Jakie jest Wasze samopoczucie po dyplomie?

ANETA: Ja czuję, że bardzo dużo się nauczyłam. Dyplom jest kolejnym etapem pracy, nauki. Ilość napotkanych i rozwiązanych problemów równa się rozwojowi. Ja jestem zadowolona. Nie mówię tego zupełnie bezkrytycznie. Mam wrażenie, że mogę więcej i to też dobrze. Chciałabym, abyśmy wszyscy myśleli o dyplomie jak o pewnego rodzaju „work in progress”, że nasz warsztat będzie coraz lepszy. Słuchamy bardzo pilnie tego, co dostajemy z zewnątrz. Będziemy chcieli wprowadzić w życie poprawki i ulepszać to, co dzieje się przez te czterdzieści pięć minut. I dlatego to nie do końca jest taka wisienka na torcie. Będziemy chcieli być bliżej widza. Jeśli słyszymy, że są rzeczy, które nie działają, są nieczytelne i nieczyste, to konieczne są zmiany.

PAWEŁ: Będziemy jeszcze grać, zatem pojawi się jeszcze szansa aby popracować. Dlatego też dyplom jest na czwartym roku, a przez cały okres do obrony na piątym roku studiów mamy za zadanie go grać. Ocena wystawiana jest po ostatnim spektaklu. Trzeba utrzymać kondycje. Spektakl wchodzi do repertuaru Teatru PWST. Mamy za zadanie zagrać go około dwudziestu razy.

ANETA: Są trzy etapy oceny odbioru: z premiery, gdzieś ze środka i z ostatniej prezentacji.

PAWEŁ: Powtarzalność i systematyczność pracy pozwala uniknąć odgrzewania spektaklu, umożliwia pokazywanie i przeżywanie za każdym razem czegoś nowego. Ja także mam poczucie satysfakcji z tego, co udało mi się pokazać podczas spektakli dyplomowych. Po przyjęciu edukacji w tej szkole mam świadomość, że wszystko wymaga nakładu pracy. Kilkukrotne doświadczenie zagrania spektaklu zmienia perspektywę, otwiera nowe drogi kontaktu z publicznością, co rodzi nowe refleksje i emocje.

Gdybyście mieli zachęcić czytelników do przyjścia na spektakl dyplomowy drugiej grupy Waszego rocznika dyplomowego: „Kocham tylko i wyłącznie całym sercem nie-rozłącznie Magdalenę”…

ANETA: Twórca –  dziekan Jacek Łumiński to przede wszystkim inny artysta, inny choreograf. Mimo, że pracuje w ramach tej samej techniki to proces twórczy przebiega zupełnie inaczej. Uważam, że to co robi pan Łumiński jest niepowtarzalne i wyjątkowe. Z podejrzanych prób wyniosłam wrażenie niesamowitego dysponowania energią i wielopłaszczyznowością na poziomie dosłownym i metaforycznym.

PAWEŁ: Ja uwielbiam spektakle Jacka Łumińskiego ze względu na wyszukaną muzykę, więc będzie to na pewno ciekawe doświadczenie. Dodatkowym smaczkiem jest również scenografia – w pewnym sensie minimalistyczna, a jednak jest w tym coś nietypowego. To zupełnie inna, od zaprezentowanej przez nas, forma teatru tańca.

Dziękuję za rozmowę.

 

JAKBY MIAŁO TRWAĆ WIECZNIE
Premiera: 04.01.2013, Wydział Teatru Tańca w Bytomiu, ul. Piłsudskiego 24 a;
Reżyseria i choreografia: Janusz Skubaczkowski
Kostiumy: Dominika Skaza.
Występują:
Bartosz Bandura, Katarzyna Baran, Anna Kasprzak, Lena Kowalska, Aneta Orlik, Karol Pruciak, Jakub Sokołowski, Paweł Zaufal.