Perpetuum mobile z napędem poezji

Poezja.
Pierwszy flesz: recytujemy na ocenę inwokację z „Pana Tadeusza”.
Drugi flesz: ciężkie powieki na lekcjach języka polskiego, podczas których każdy z polonistów bądź polonistek, z którymi przyszło nam obcować, próbował wyciągnąć od nas nieśmiertelne „co autor(ka) miał(a) na myśli”.
Trzeci flesz: Przerażenie na maturze pisemnej. Dali wiersz. A przecież nawet Szymborska nie zdała…

Wchodzę do Teatralnej (Scena Kameralna Teatru im. Wyspiańskiego). Miejsce nieszczególne, ma ten lekko artystyczny wygląd, ale bez przesady. Szukam wzrokiem, ale nie wiem, jak dokładnie wyglądają ci, których mam znaleźć. W przelocie zerknęłam jedynie na ich bloga (horyzontalni.blogspot.com), ale zapamiętałam tylko, że jeden z nich ma czarne włosy. I taki właśnie, czarnowłosy, siedzi w samym rogu, na prawo od baru, z dwoma pozostałymi.

fot. Michał Olczyk

Horyzontalni, fot. Michał Olczyk

Nieświęta Trójca

To Michał Łukowicz, rocznik 1991, pseudonim artystyczny: L.J.Grafoman. Pozostała dwójka śmieje się, że dzięki niemu mają prawdziwe fanki, bo dziewczyny nie dają mu spokoju. „Nieee, nieprawda” – protestuje. Oprócz pisania (o dziwo, jest optymistycznym poetą, co tylko z pozoru brzmi jak antyteza), czuje też pociąg do reżyserii, a dokładnie – poetyckich teledysków (był już wielokrotnie nagradzany na międzynarodowych i ogólnopolskich festiwalach filmów niezależnych).

Obok niego siedzi Marcel Kosakowski, rocznik jak wyżej, Donki Chote, który, jak sam o sobie mówi, jest poetyckim ignorantem i lubi pesymistycznie kleić rymowane strofy. Jest też wynalazcą tego trzyosobowego pomysłu, który mam przed oczami.

Ostatni, po mojej lewej, to Mateusz Wróbel, lat 22, MrCrowley, mający już za sobą publikację pierwszego tomiku. Pisze pracę licencjacką na temat twórczości Marcina Świetlickiego. To z nim ucinam sobie dłuższą pogawędkę o Wojaczku, wierszach bez rymu i o pisaniu ciałem, tak hołubionym np. przez Majakowskiego.

No właśnie, ucinam sobie pogawędkę. Wybaczcie, Czytelnicy, nie udało mi się zrobić porządnego wywiadu. Ale dowiedziałam się tylu ciekawych rzeczy, że pozwólcie zabrać się na krótką wycieczkę w czasoprzestrzeń, gdzie strofami uderza się po oczach i zębach, gdzie młodzi studenci filologii polskiej postanowili oswobodzić poezję z pęt systemu, który nieustannie gwałci słowo pisane i dokonali wielkiej reerekcji wyżej wymienionej.

Horyzontalna wiosna

Horyzont – bo taką właśnie sobie wybrali nazwę – to zwarta, trzyosobowa grupa poetycka. Jak już mówił Marcel, to od niego wszystko się zaczęło. Zafascynowany atmosferą Krakowa (gdzie zresztą miał studiować), nie mógł się uwolnić od wizji stworzenia takiego artystycznego centrum właśnie w Katowicach. A że człowiekiem jest dość energicznym, nie okazało się to być aż takie trudne.

Pierwszy manifest miał miejsce w marcu 2012 roku, w pierwszy dzień wiosny. Poprzedniego dnia rozdawali ulotki, żeby skrzyknąć choć trochę ludzi. I o 11:15 stanęli przed budynkiem Wydziału Filologii Polskiej Uniwersytetu Śląskiego, żeby mocą płuc młodych (i nawiasem mówiąc, niepalących) ogłosić, że „Chcemy wchodzić do waszych mieszkań, miejsc pracy, toalet, tramwajów, autobusów, pociągów”.

Drugi manifest, erotyczny, miał miejsce trochę później, a emblematem stał się członek. Męski. Z hasłem reerekcji poezji.
I zaczęło się wielkie Wiosenne Wietrzenie Szuflad, akcja zachęcająca do masowego ekshibicjonizmu. Zamysł był prosty: wyciągnąć od ludzi wszelkie utwory, które skrywane w szafkach i biurkach nigdy nie ujrzały światła dziennego. Wiersze zaczęły napływać, a minigazetki (drukowane i kserowane przez Horyzontalnych za własne pieniądze) rozchodzić się w tempie szybszym, niż zakładane. Pojawiła się też, rzecz jasna, krytyka. Konstruktywna i nie – że nie umieją, że naśladują, ba! bezczelnie małpują, bo to już przecież było, bo dwudziestolecie wojenne i Skamandryci, i oni sami (Horyzontalni) zamiast, jak co czwartek, w Teatralnej, woleliby siedzieć w Jamie Michalika.
Pojawili się też inni, zainteresowani poezją na żywo, którzy zaczęli odwiedzać wieczorki poetyckie organizowane co jakiś czas.

Totalna mistyfikacja

Tym razem to miało być coś innego. Już nie wieczorek, nie bezpieczne knajpiane środowisko, gdzie każdy może rzucić na głos coś swojego, gdzie potknięcia, przejęzyczenia czy najzwyklejsze w świecie bzdury nie mają specjalnego znaczenia, bo od razu przechodzą w niebyt.h4

Tym razem miał to być Wieczór Poezji, najświętsza wieczerza, gdzie chlebem miało być słowo wierszem pisane, a szafarzami tegoż słowa – Horyzontalni. I na dodatek gość specjalny: Upiór z Krakowa, Marcin Świetlicki, Mistrz.

Na ulicach Katowic zawisły (niestety nieliczne, przez wzgląd na skromne studenckie fundusze) plakaty reklamujące Ucztę. I w tym momencie przyznaję całkowicie szczerze: ten artykuł miał się ukazać przed owym wydarzeniem, ale nie chciałam przegapić widowiska. I drugie wyznanie: tak naprawdę to głównie chciałam zobaczyć Świetlickiego i usłyszeć go na żywo, jak chyba każdy spośród tych, którzy tłumnie (ale w granicach rozsądku, niektóre miejsca były wolne) przybyli 20 grudnia 2012, w wigilię Końca Świata, do Teatru Korez.

Ciemno, zimno, ta sala w ogóle nie jest zachęcająca. Ludzi, którzy zawsze, ale to zawsze mają na plecach plecaki o rozmiarach sugerujących, że zawartość, którą przechowują to – co najmniej – miesięczne zapasy, też nie brakowało. Oczywiście spóźnienie występujących też nie zostało nam darowane.
Na samym początku po scenie zaczęły przechadzać się dziewczęta – jedna ubrana na biało, druga na czarno. Nie będę ukrywać, że nuda rozrywała mi usta podczas ziewania.

Na szczęście chłopcy wyszli, recytowali, grali na gitarze, robili na scenie dym (ale dosłownie, maszynką). Niektóre teksty znałam już z bloga, niektóre były całkiem nowe.

Co jakiś czas jeden bądź drugi znajomy Horyzontalnych (nietrudna do przewidzenia, oczywista prowokacja) zaczynał rzucać papierkami na scenę, z okrzykiem na ustach, że „Gdzie jest ten cały Świetlicki?!”, bądź spokojnym głosem komentował, że ten występ to chała kompletna i strata czasu.

Może opinii drugiego nie podzielałam, ale z pierwszym zgadzałam się całym sercem, bo i ja sama wyczekiwałam. Rzecz jasna, do czasu. Po jakichś dwudziestu minutach (a występ trwał godzinę) zdałam sobie sprawę, że Świetlickiego nie będzie. W pewnym momencie na schodach obok mojego krzesła usiadło młode chłopię i nachylając się do mnie, szepnęło mi do ucha: „Był już Świetlicki?”. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, na co chłopię się odsunęło, wyciągnęło komórkę i napisało mniej więcej tak (wiem, wiem, nienawidzimy ludzi, którzy patrzą nam przez ramię, kiedy piszemy):
„Stary, na bank go nie będzie. Ale robią niezły show”.

Ani ja, ani chłopię nie pomyliliśmy się. Kiedy Horyzontalni wyszli na scenę po raz ostatni tego wieczoru i zakomunikowali publiczności, że nie, nie, Świetlickiego NA PEWNO nie będzie, ale za to mają przyjemność przedstawić nam korespondencję z panem Marcinem, w której poprosili go po pierwsze, żeby się na wydarzeniu nie pojawił i po drugie, żeby użyczył im swojego wizerunku w imię powyższej inicjatywy. Pan Marcin zgodził się pod warunkiem, że zdarzenie udokumentują i przy okazji mu pokażą.
Występ zakończyło nagranie Świetlików, rzecz jasna.

Jestem przekonana, że większość publiczności była niewyobrażalnie zawiedziona. No bo przyszli do teatru, kultury liznąć, znanego zobaczyć (a może, jak Bóg da, dotknąć albo zrobić sobie zdjęcie, w sam raz na swoją tablicę na Facebooku?), a tu trzech studentów robi sobie, potocznie rzekłszy, jaja.

Horyzontalni, fot. Karolina Kopera

Horyzontalni, fot. Karolina Kopera

Horyzontalnie o Horyzontalnych

A ja? Uśmiałam się, naprawdę. Chłopakom nie brak inwencji, ale sama realizacja czasem kuleje (czasem na jedną nogę, czasem na dwie). Ale nie można im odmówić zapału, talentu i niespożytej energii, którą skoncentrowali na jednym: tworzeniu i szerzeniu tego, co robią i co uwielbiają całym sercem i każdą częścią siebie. Zabawa była przednia przede wszystkim dla nich, a to chyba najważniejsze? I nie da się ukryć, że przyciągnęli trochę ludzi, nawet jeśli większość przyszła z całkiem innego powodu.

Sami przyznali, że osoby Świetlickiego użyli jako przynęty (i tym samym wytrącili wszystkim niezadowolonym broń z ręki), żeby skonfrontować nas z pytaniem czy przychodzimy na takie wydarzenia dla sztuki, czy dla czegoś, co ze sztuką w ogóle nie jest związane (jak na przykład chęć zdobycia autografu).

Można się z nimi nie zgadzać, można ślepo uważać, że są świetni bądź nie, ale pomysłowości odmówić im nie sposób.

Zasadność istnienia tego, co wcale nie jest zasadne

Orędownicy poezji w dzisiejszych czasach istnieją, nie da się ukryć. Niektórzy zostają nimi na chwilę, w momencie śmierci jednego z Wielkich (czego najlepszym przykładem jest Szymborska i miliony postów na Facebooku w dzień jej odejścia, pochodzących z wiersza „Kot w pustym mieszkaniu”), inni są w poezji beznadziejnie zakochani całe życie, co namiętnie ukazują przy każdej okazji, zasypując innych nudnymi cytatami.

Horyzontalni mają jedną niezaprzeczalną zaletę: powiew świeżości i chęć podjęcia inicjatywy. Chcą, żeby ludzie nie czytający książek z braku czasu i chęci, wzięli razem z kanapką do ręki wiersz. Bo krótszy i szybciej można przyswoić.

I są cudownie normalni. Tylko lekko zakręceni.
„Samonakręcające się perpetuum mobile”, jak powiedział Marcel, puszczając do mnie oko i idąc do baru po następne piwo.

Aleksandra Gepert