Jurand Jarecki – projektant Katowic

„…Dzień dobry. Nazywam się Jurand J A R E C K I! Mój ojciec mówił, że pan doskonale gra w brydża.” Tłumaczę, że zabrałem indeks z Wrocławia i chciałbym jednak w Krakowie, bardzo bym prosił. A on do mnie mówi tak: „Po pierwsze: nie znam żadnego Jareckiego, po drugie: nienawidzę gry w karty.”

Lata 50. Zanim powstaną ZENIT i SKARBEK, największe perły katowickiej architektury, będą marzenia o projektowaniu samolotów, ucieczka ze Śląska, stypendium w Paryżu, a tam konkurowanie z samym Le Corbusierem. Czy można pracować nie pracując? Nie przepracowałem ani jednego dnia w życiu, może poza jakimiś porządkami w pracowni – wspomina Jurand Jarecki, jeden z najwybitniejszych architektów Śląska. Dla mnie to była zabawa, cieszyłem się projektując tak, jak malarz, kiedy maluje obrazy.

Wywiad Anety Bulkowskiej z projektantem Katowic, Jurandem Jareckim.
zdjęcia i montaż: Marcin Dziadak
zdjęcia archiwalne zostały wykonane przez Juranda Jareckiego.
muzyka: Primavera Portena – Marcin Wyrostek Tango Corazon.

http://www.rozswietlamykulture.pl/reflektor/2013/02/06/jurand-jarecki-projektant-katowic/

Aneta Bulkowska: Spod Tatr do stolicy kopalń. To musiał być estetyczny i kulturowy szok…

Jurand Jarecki: Właściwie nie mogę powiedzieć, żebym był Ślązakiem lub góralem, bo moja rodzina mieszkała w Zakopanem, ale ponieważ moja mama miała skomplikowany poród, ojciec zawiózł ją do Krakowa. Urodziłem się więc w Krakowie, a następnie wróciłem do Zakopanego. Kilka lat później wojna się skończyła, mojego ojca wezwano na Śląsk. Początkowo się bronił, ale oferowano dużo lepsze warunki niż te, które mieliśmy w Zakopanem. Na przeprowadzce ucierpiał wówczas bardzo jego syn. Proszę sobie wyobrazić – spod Tatr, spod Giewontu do tych szarych Katowic. Brudne było wtedy to miasto, zakurzone, a ja nie bardzo wiedziałem, o co tym moim kumplom chodzi, kiedy nawijali do mnie po śląsku. Dwa razy uciekałem stąd od mamy i taty, żeby wrócić z powrotem do Zakopanego. Ale potem się okazało, że kiedy zaczęliśmy grać w piłkę nożną, dobrze mi szło i już byłem lubiany, później doszło do tego harcerstwo i tak się potoczyło.

Urodził się Pan i studiował w Krakowie, wychował w Zakopanem i Katowicach, studiował w Szczecinie, do tego na rok osiadł w Paryżu, na końcu wrócił Pan na Śląsk. Jako obywatel którego z tych miast Pan by się zdefiniował?

Teraz już Katowic. Właściwie było to miasto, do którego się przymierzałem i tu przez przypadek zdecydowałem, że będę architektem.

Przez przypadek? To kim chciał Pan zostać?

W zasadzie przez przypadek, bo kiedy jeszcze chodziłem do gimnazjum, to marzyłem o projektowaniu samolotów. Wyobrażałem sobie, że pójdę do takiej szkoły, gdzie buduje się samoloty, ale pewne zdarzenie całkowicie zmieniło moje plany. Rok po zakończeniu wojny ogłoszono konkurs na śródmieście Katowic, brali w nim udział znakomici architekci z Warszawy, z Krakowa, Katowic, m.in. Tadeusz Michejda – wspaniały architekt, spec od architektury międzywojennej. Pamiętam, że zrobili wtedy taki numer:  wszystkie sklepiki przy wyjściu z gimnazjum na 3-go Maja w pewnym momencie zamieniono na takie witraże-nie witraże, ekspozycje makiet tego konkursu. I nagle zobaczyłem plan domków, mostków, które mają powstać w tym miejscu. I tak mi się to spodobało, że zapragnąłem też malować coś tak niesamowitego! Wprawdzie moja mama zawsze marzyła, żebym był architektem, ale ja przecież miałem projektować samoloty! Ale kiedy zobaczyłem te znakomite prace, jak tylko wróciłem do domu, przez całą noc rysowałem budynki i place specjalnym piórkiem, bo nie było wtedy jeszcze rapitografu.

fot. Marcin Dziadak

fot. Marcin Dziadak

Potem okres studiów…

No tak, wreszcie po maturze dostałem się na studia, ale nie do Krakowa, gdzie chciałem, tylko do Szczecina. Pierwszy rok mieszkałem tam i studiowałem, i pewnie byłbym studiował do końca, ale zlikwidowali wydział architektury w Szczecinie, bo nie było wtedy na miejscu kadry. To znaczy profesorowie z Warszawy przylatywali samolotem do Szczecina, żeby robić wykłady, ale to było drogie. Wreszcie po pierwszym roku (dla mnie był to drugi rok), wydział zlikwidowano. Przerzucili mnie wówczas, bo wtedy nie wyglądało to tak, że ktoś sam wszystko załatwiał, ale otrzymałem polecenie, że mam się zameldować we Wrocławiu i tam będę kontynuował naukę. A ja koniecznie chciałem się dostać jednak do Krakowa. Raz, że miałem tam ciotkę i część rodziny, dwa – blisko Katowic, co było wygodnym rozwiązaniem, bo wtedy jeżeli chciałem przyjechać na święta do domu, to była taka wyprawa, jak teraz samolotem stąd do Nowego Jorku.

I miałem wpadkę, przez którą niewiele brakowało, a nie zostałbym architektem. Wyobrażałem sobie wtedy, że przeniesienie się z Wrocławia do Krakowa nie będzie takie skomplikowane. Podpuściłem mojego ojca, żeby pokombinował, bo znał ludzi w Krakowie i w Szczecinie. A mój ojciec, znakomity brydżysta, człowiek z werwą i bardzo dowcipny, powiedział: Ja ci to załatwię! Jeżeli tylko będzie umiał grać w brydża, to ja ci to załatwię. Ojciec był lekkoduchem i któregoś dnia mi powiedział: Byłem u tego twojego rektora w Krakowie, powiedziałem, że mam syna tutaj do załatwienia i rektor się zgodził, przyjeżdżaj i już!

Pojechałem do Wrocławia i tam powiedziałem, że chciałbym moje wszystkie dokumenty, ten zeszycik sławny, bo przenoszę się do Krakowa. Sekretarka mnie wtedy ostrzegła, że jeżeli tam mnie nie przyjmą, to i tutaj już nie będę miał powrotu, bo jest komplet studentów. Ale byłem pewny siebie, pojechałem do tego Krakowa, zameldowałem się u dziekana, wchodzę tam, pani sekretarka: Proszę bardzo, niech pan wejdzie. Wszedłem i powiedziałem: Dzień dobry, nazywam się Jurand JARECKI! A dziekan tylko spojrzał pytająco: O co chodzi, Jarecki? A wymówiłem nazwisko tak głośno i wyraźnie, żeby on wiedział, że to właśnie Jarecki, ten Jarecki! Mówię, że mój ojciec powiedział, że gra pan doskonale w brydża i tłumaczę, że wziąłem swój indeks z Wrocławia i chciałbym studiować jednak w Krakowie, bardzo bym prosił. A on do mnie powiedział tak: Po pierwsze: nie znam żadnego Jareckiego, po drugie: nienawidzę gry w karty, widocznie pana tata coś pomylił. Myślałem, że zemdleję, to był dla mnie koniec życia, ale musiałem wyglądać strasznie, bo on widząc mnie, powiedział: Trzy miesiące jesteś tutaj u nas. Jak jakąś lufę dostaniesz, wszystko jedno z czego, choćby z gimnastyki, to do domu i mnie to nic nie obchodzi! Co ciekawe, dziekanem był wtedy konstruktor, a nie architekt i na pierwszych zajęciach z nim musieliśmy zaprojektować jakieś mosty. I ja tak się przyłożyłem do tych mostów (most dziś by pewnie nie ustał – był wahadłowy, potem się okazuje, że robią takie z przeciwwagą itd.), to mu zaimponowało i wtedy powiedział: Ty, brydżysta, jesteś u nas. I dzięki temu jestem architektem, bo prawdopodobnie nie byłbym nim, jakby mnie stamtąd wylali.

Studia musiały być więc trudne podwójnie…

Były trudne, ale były też wspaniałe.

Pracę otrzymał Pan zaraz po studiach?

Dostałem pracę zaraz po studiach, właściwie nawet wcześniej, bo kiedy studiowałem w Krakowie (w tamtych czasach, choć na pewno i dzisiaj tak jest) w trakcie studiów miałem praktyki na budowie i w biurze projektowym, żeby uzyskać dostęp do egzaminu na uprawnienia budowlane. Każdy architekt, który chce projektować, musi przejść taki egzamin. W związku z powyższym podczas takiej praktyki dostałem się do Miasta Projektu – to było biuro, które zajmowało się właśnie tym obszarem. Podczas tych praktyk starałem się im przypodobać i jak tylko skończyłem praktykę w kwietniu, zrobiłem sobie tylko trzy tygodnie wolnego i poszedłem do pracy. A ponieważ wtedy rysowanie było bardzo ważne, a w tym akurat byłem dobry, więc od razu mnie przyjęli z otwartymi ramionami i jeszcze szczęśliwie się dostałem do pracowni Centrum Katowic, którą prowadził Majerski (który założył zresztą w Gliwicach wydział architektury). I od tego się zaczęło, już na starcie byłem wkręcony w to razem z 12 osobami, od początku robiliśmy projekty. To wszystko co widać wzdłuż Skarbka, Chorzowskiej, to robiliśmy już tylko my.

fot. Marcin Dziadak

fot. Marcin Dziadak

Spędził Pan rok we Francji. Jak ten wyjazd wpłynął na Pana wizję?

Bardzo! Otrzymałem stypendium, bo brałem udział w konkursie, coś na wzór dzisiejszych konkursów młodych talentów. Było kilka osób, bodajże pięć, które zapowiadały się obiecująco i dostały stypendia. Ja dostałem właśnie do Francji, a byli tacy, którzy pojechali do Finlandii, bo Finlandia też jest świetnym krajem, jeżeli chodzi o architekturę. Pojechałem Francji i też dobrze trafiłem, bo przydzielono mnie do Candilisa, choć początkowo chciano do Corbusiera, i to by było dla mnie wtedy też dobre. Corbusier był i jest moim idolem, choć zawsze uważałem, że Candilis był lepszy od Corbusiera. Co zabawne, z Candilisem robiliśmy konkurs przeciwko Corbusierowi i Corbusier przegrał. Pracowałem wtedy jeszcze z Jugosłowianinem, bardzo się spodobałem moim przełożonym, zwłaszcza Candilisowi, bo jak przyjechałem z Polski to nikogo nie znałem, więc dla mnie architektura była wszystkim. Tam się zaczynało pracę o godzinie 9. A pracowało się do 12, potem była przerwa obiadowa – dwie godziny, a potem od godziny 2 do 6 dalej się pracowało. Wszyscy szli na obiad, właściwie zagryzki, bo tam się obiadów nie gotowało, wiadomo – duże miasto. Ja przychodziłem już od siódmej do roboty, cały ten rytuał jedzenia strasznie mnie nudził, bo jak można jeść dwie godziny? Moi koledzy Francuzi zawsze grali w Pétanque, pili wino, potem przychodzili, trochę chciało im się spać – bardzo niewydajni. A ja pracowałem jak maszynka i dlatego miałem chody u szefa, zresztą dla mnie praca była wszystkim, co miałem. Właściwie to nie była praca, bo od początku studiów to była dla mnie znakomita zabawa. Tak jak malarz się cieszy, że maluje, tak ja się cieszyłem, że mogę projektować. Dla mnie mój zawód był i jest wielką pasją.

Nie myślał Pan, żeby zostać we Francji?

Właśnie nie, choć wszyscy się dziwili. Wtedy większość osób, które wyjechały i którym udało się zaczepić, już nie wracały. Ja przeciwnie. Kiedy we Francji (Francja to głównie Paryż, bo Francja składa się z Paryża i osiedli o mniejszym znaczeniu, jedna trzecia ludności mieszka w Paryżu) zaczęli projektować miasta stacjonarne wielkości Katowic, na jakieś 200 tys. mieszkańców, tzw. satelity, to pracy nie brakowało, nawet wykształcenie nie miało takiego znaczenia, mówiło się: Ja ukończyłem takie a takie studia, a oni: Chowaj to pan, ma pan tu klatkę schodową, schody kręcone. Proszę zrobić przekrój. Jeśli ktoś był w tym dobry, to łatwo mógł się tam “zaczepić”, wielu Polaków zostało we Francji do dzisiaj, wielu się dobrze powodzi, ale ja chciałem tę architekturę, którą tam widziałem, przenieść właśnie tutaj, do Polski, żeby się okazało, że my, Polacy potrafimy nie tylko projektować tak jak Francuzi, ale nawet lepiej. Brakowało tylko tej technologii, bo oni pod tym względem przodowali na świecie. Dlatego jak tylko skończyło się stypendium, przyjechałem do Polski i przystąpiłem do pierwszej realizacji ZENITU, już wtedy niemającego nic wspólnego z tym, co dookoła.

Ta odwaga chyba najbardziej imponuje, szczególnie jeżeli wziąć pod uwagę, że czasy nie sprzyjały modernie…

Wtedy panował socrealizm, bo Rosjanie wybawili nas od zagłady, ale narzucili własny styl, jeżeli chodzi o budownictwo. Obowiązywał podział na socrealistyczną funkcję i narodową formę. Kiedy zaczęliśmy studia, chwała Bogu, dopiero na pierwszych trzech latach panował socrealizm, człowiek dopiero zaczynał edukację, więc aż tak bardzo nie dał się on we znaki. Na szczęście, bo socrealizm był beznadziejny, bardzo pracochłonny – wypracowywanie rzeźb w kamieniu itd., a jednocześnie nie było kontaktu z Zachodem, żeby móc zorientować się, jakie tam panują trendy, chociaż od czasu do czasu gdzieś coś przenikało, a przecież nie było komórki ani Internetu. Nieraz jacyś goście przyjeżdżali z zagranicy i opowiadali, co tam jest. Jedynymi z nielicznych podręczników z nowoczesną architekturą, jakie mieliśmy do dyspozycji, były te od Corbusiera. Corbusier był ojcem modernistycznej architektury i nam się chciało robić właśnie taką nowoczesną architekturę. Tych wszystkich attyk z pałaców, kamiennych obramień okien, całego arsenału ornamentów już wtedy, jako młodzież, nie znosiliśmy. Koniec wojny przyniósł pewne orzeźwienie w architekturze, ale dopiero jak przyszły zmiany polityczne, w którymś momencie coś pękło, architektura socrealistyczna zastępowana była nowoczesną, dla ludzi. Trzeba było budować domy, a nie ozdabiać je! Bo przecież parę milionów ludzi nie miało po wojnie dachu nad głową, wyburzono miasta, Katowicom się udało, tu tylko jeden budynek się spalił.

fot. Marcin Dziadak

fot. Marcin Dziadak

Patrząc na pierwotne zdjęcia Pana koncepcji trudno uwierzyć, że tak wyglądała, przecież to zupełnie inne budynki!

No właśnie, dzisiaj złośliwi mówią, że te budynki podobały się tylko Jareckiemu, a mam nawet zdjęcie z otwarcia ZENITU. Zebrał się wtedy taki tłum, że rozwalili drzwi wejściowe. Z tymi drzwiami to też były perypetie, bo miałem obsesję, żeby zrobić drzwi bezramowe. Wtedy w ogóle w krajach Demokracji Ludowej nie było nigdzie drzwi taflowych, czyli samej szyby, bez ramki. A my razem z Mietkiem Królem – moim szefem i starszym kolegą, z którym razem wygraliśmy konkurs, zrobiliśmy polskie szyby, o tyle niedobre, że były w taki sposób hartowane, że można było młotem walić w środek, ale jak tylko uderzyło się o kant, to po prostu rozsypywały się na drobne kawałeczki. I przy otwarciu panie omal nie dostały zawału, bo złapały ozdobną klamkę i tylko ona została w całości. Jako pierwsi też zamontowaliśmy w ZENICIE kurtynę powietrzną, która dzisiaj jest zamurowana i w niczym nie przypomina tego, czym była na początku.

Jak katowiczanie i włodarze miasta zareagowali, kiedy postawiono w centrum tak ogromny budynek, zupełnie różny od zabudowy dookoła?

Mieszkańcy dobrze reagowali, włodarze miasta również, bo to był pierwszy preselekcyjny dom towarowy, jeszcze nawet w Warszawie nie było tej ściany wschodniej. W Polsce były sklepiki z ladą, a tu przywiozłem z Paryża pomysł, że chodzi się, wybiera i potem idzie do kasy. Oczywiście początkowo było trochę złodziejstwa. Liczył się towar, którego nie było nigdzie indziej, dlatego tłumy uderzały właśnie do ZENITU, dlatego też osiem lat później zaprojektowaliśmy SKARBEK. Ten drugi dom handlowy był wtedy bardzo potrzebny. Ze SKARBKIEM miałem natomiast trochę politycznych przejść. Po pierwsze: budynek bez okien, nie ma sensu robić w takich przestrzeniach okien, bo światło i tak musi być sztuczne, a jeszcze w sprzedaży ściana to bardzo ważna rzecz, bo można postawić przy niej regały. Ale dostałem po uszach od tutejszych wodzów, że zrobiłem takie pudło. Po raz pierwszy w Polsce się też zdarzyło, że przyjechał taki gość, który produkował łuski różnego typu. Namówiłem panią ze spółdzielni, żeby za węgiel (węgiel był wtedy jedynym złotem do wymiany) sprowadzili właśnie z Francji te oczka. I jeszcze Francuz spuścił z ceny, bo liczył na to, że to się rozprzestrzeni na całą Polskę i on będzie robił na tym interesy. Ale im na tym nie bardzo zależało, zrobiono jeden dom i koniec. I dlatego SKARBEK jest takim dziwnym budynkiem z łuskami. Początkowo hulało to wszystko bardzo dobrze, na najwyższą kondygnację klienci wjeżdżali schodami, notabene to były pierwsze ruchome schody polskiej produkcji. A kilka lat temu dorobiłem do tego windę. Ale dzisiaj nikt nie będzie jechać na trzecie piętro, wszyscy wolą wsiąść do samochodu albo tramwaju i jechać do Silesi City Center. Więc biedny SKARBEK powoli dogorywa.

SKARBEK też przeszedł lifting…

Na parterze oryginalny SKARBEK miał przejście, takie podcienie. To miał być skrót z 3-go Maja na Mickiewicza, a potem go zabudowaliśmy. Prezes nalegał, żeby to zabudować, buntowałem się, ale w końcu się zgodziłem, z tym że ten skrót nadal tam jest, można przejść, zatrzymać się. Sklep na dole jako jedyny dobrze prosperuje.

Długo nie chciał się Pan zgodzić na oklejanie SKARBKA reklamami, w końcu okazało się to nieuniknione. Jeden inwestor długo pana namawiał, dziś reklama wisi na ścianie frontowej.

Trafiłem akurat na warszawiaka, dosyć sympatycznego. Namawiał mnie, żebym się zgodził, bo prawo autorskie nadal istnieje, natomiast dzisiaj już tylko na papierze. A on chciał, żeby największy billboard zawisł właśnie na Śląsku. Powiedziałem, że się nie zgadzam, nie po to walczyliśmy o te elementy aluminiowe, żeby je teraz przysłonić. Broniłem SKARBKA, ale ciągle słyszałem: Panie Jurandzie, my jesteśmy małą firmą, nie możemy się bawić w takie wymyślanie albo: Co pan ma tu do gadania, prezes będzie dostawał za godzinę wiszenia reklamy dochody większe, niż przez ten cały jego handel. Ja mówię, że mam prawo się nie zgodzić, a on: Ale jak to, nigdy się pan nie zgodzi? Odpowiedziałem, że zgodnie z prawem autorskim dopóki autor żyje, ma prawo nie wyrazić zgody. A on mówi całkiem dowcipnie: No to jest jakieś rozwiązanie.

Z której realizacji jest Pan dziś najbardziej zadowolony?

Z biblioteki. Funkcja biblioteki jest bardzo złożona, a ja wprowadziłem elementy zieleni. Wymyśliłem sobie, że będzie jeden kawałek, po którym się chodzi, a cała reszta pod ziemią, tego nie widać na zewnątrz. Poza tym książki jeżdżą, bo to jest pierwsza w Polsce zautomatyzowana dostawa książek. To był już rok 1998,czasy się zmieniały i to jest pierwszy budynek, który powstał w mojej firmie, bo do tej pory wszystko było realizowane dla Miasta Projektu. Założyliśmy więc firmę, z tym że nam wydzielono budżet i ostrzeżono, że jeżeli ten budżet przekroczymy, będziemy oddawać z własnej kieszeni. Ciągle we trójkę walczyliśmy o to miejsce, sama budowa trwała siedem lat i była to kapitalna praca nad każdym, nawet najdrobniejszym szczegółem, musieliśmy toczyć wojny, przekonywać ludzi, więc wszystko się przedłużało  i nie przysparzało nam sympatyków, ale udało się tak, że zmieściliśmy się w kosztach wydzielonych z budżetu narodowego.

Jak wyglądały Katowice kiedyś?

Zupełnie inaczej, jedną z pierwszych różnic są neony. Za czasów PRL-u rynek był ożywiony kolorowymi światłami. Zorganizowałem nawet specjalną wystawę. Z okazji otrzymania nagrody im. prof. Z. Mejerskiego poproszono mnie o wygłoszenie mowy o architekturze podczas inauguracji roku akademickiego, ale równocześnie wymagano, żeby zrobić do tego wystawę. Więc pomyślałem, że pokażę, jak Katowice wyglądały kiedyś, z tymi budynkami jeszcze przed naniesieniem poprawek do moich prac. Przykładem może być jedna z realizacji, taka dziś może udziwniona na Korfantego (tym projektem wygrałem konkurs, nagrodą było mieszkanie, mieszkałem z rodziną na 10. piętrze tej mojej nagrody) –

w 1963 roku elewacja miała zupełnie inny kolor, a między oknami były kosteczki ceramiczne – to wpływ Candilisa, bo na ogół architektura składa się ze ściany i z dziur, ale on doszedł do wniosku, że ważniejszy jest mur, więc te placki są tu bardziej widoczne niż okna i to jest taka ciekawa kompozycja, a w niej kontrasty – od południa jest taki rozgadany budynek, a od północy pełny i teraz po liftingu została zmieniona ramka w oknach, kosteczki ceramiczne zatynkowano na popielato, wygląda to dziś zupełnie inaczej. Wracając do mojego wystąpienia – podczas inauguracji zadałem studentom pytanie (miałem przy sobie oba przeźrocza, które rzucałem na ekran): powiedzcie, który z tych projektów był wcześniej budowany, a który później? I wszyscy wskazali błędnie.

Najbardziej to chyba zmodyfikowano Chorzowską, chyba niełatwo Panu tamtędy przechodzić?

To, co zrobili z moimi pawilonami, jest już nie do pomyślenia, wcześniej były tu przejścia, basen, agawy – gdzie w tamtych czasach agawy? A my to wszystko mieliśmy. Wystarczy spojrzeć na wersję przed i po liftingu. A co teraz? Nawet w Meksyku nie ma takiego bałaganu jak dzisiaj, niby idziemy do przodu, ale się cofamy.

Teraz są lepsze czasy, lepsze warunki życia, ale jeżeli chodzi o dbałość o obywatela to wcześniej, w tamtych latach, wyglądało to lepiej. Dlatego domy z tamtego okresu stoją tak luźno, bo było powiedziane, że każdy potrzebuje odpowiedniej przestrzeni, każdy ma zapewnione półtorej godziny światła dziennego, musi być zieleń – na każdego mieszkańca przypadało 12 metrów kwadratowych zieleni.

C.d.n…

 

DRUGĄ CZĘŚĆ ROZMOWY Z ARCHITEKTEM ZNAJDZIECIE
>TUTAJ<