Holly Blue – „First Flight”

rsz_holly_blueBez potknięć nie ma postępu. Tylko niewielu osobom udaje się wyjść bez szwanku ze starcia z wyzwaniami. Wzbijają się i lecą. W czepku urodzeni, o żadną brzózkę po drodze nie zahaczą. Debiutom zawsze towarzyszy ten dziewiczy strach, lęk przed błędami. Każdy z nas był kiedyś w takiej sytuacji. Mysłowicka kapela Holly Blue wydając niedawno pierwszą płytę zatytułowaną „First Flight”, poznała z pewnością dreszczyk tej niepewności. Jak zatem udał im się ten „pierwszy lot”?

Początek albumu zdradza przede wszystkim kierunek podróży. Skandynawia. Za to skojarzenie odpowiadają wokalne umiejętności 18-letniej Soni, w której strunach głosowych dosyć intensywnie pobrzmiewa inspiracja Anją Oyen Vister z norweskiej kapeli Flunk. Mimo że początek pierwszego utworu „Lookin’ Back” sugeruje podróż w przyjemniejsze dla ciała klimaty, to przejmujący chłód, przywołujący w wielu momentach atmosferę albumów Archive, delikatnie łagodzony przez ciepło wokalu, przeszywa cały album wzdłuż i wszerz. Opener oparty z początku na skocznym rytmie basu i klawiszy pianina, ewoluuje w eklektyzm z saksofonem i dzwoneczkami w tle. Taka kombinacja pomysłów upchanych w czasie 3,5 minuty potrafi ustawić oczekiwania na dosyć wysokim poziomie.

Przy „Lemon” wracamy do rodzinnych stron, Mysłowic. Melancholia typowa dla piosenek najbardziej znanego w Polsce zespołu z tego miasta przesiąka każdą sekundę utworu, zakradając się do serca najskuteczniej poprzez brzmienie gitarowego slajdu. Piosenka nr 3… „Zaraz, zaraz, gdzieś to już słyszałem???” – te akordy, ta lodowata melodia. Cholera! Do teraz nie potrafię wygrzebać w zakamarkach mojej kiepskiej pamięci, skąd Holly Blue podstępnie ukradło dźwięki w celu popełnienia „Tic-Tac Sound” (jeśli wam się udało, piszcie w komentarzach. Będę wdzięczny, nie daje mi to spać).

Już myślałem, że ta plama na honorze debiutantów z Mysłowic będzie nie do sprania, gdy nagle płyta wskoczyła na wysokość „Optimistic”. Uwaga, prawdziwa perła. Z reguły daleki jestem od rozpływania się nad pojedynczymi elementami struktury kompozycji muzycznych, ale przejście ze zwrotki do refrenu zasługuje na odnotowanie. Jakaś niewytłumaczalna gracja podyktowana przeskokiem perkusyjnego rytmu, nałożone na siebie kobiece głosy wyciskają ostatnią łzę, wprowadzają w stan rozdarcia, przy tak skromnych środkach, pozostawiając jednocześnie wyczerpanym. I te skrzypce pod koniec… Opuszczam ten fragment płyty emocjonalne rozpieprzony. Muszę zrobić sobie przerwę.

Samobójczy dziewiczy lot naszego motyla trwa dalej w minimalistycznym „Watch or Play”, by po chwili unieść się w górę i na powrót pikować w dół na wysokości „Mr. Catastrophe”. Pianino jak zwykle na pierwszym planie, tym razem mamy jednak mocniejszy akcent, gdzieś w mostku czuć złość, gniew w głosie Soni i w jej uderzeniach w klawisze, a wszystko zakończone Selwayowskim, ambientowym echem perkusji. Chwila zadumy przy cudownym „Stuck”, okraszonym po raz kolejny dźwiękami pedal steel guitar, delikatnymi klawiszami i akustyczną gitarą stanowi punkt zwrotny albumu, poczekalnię przed zrobieniem kroku naprzód. Nadzieja na zakończenie flirtu bolesnej przeszłości z potrzebą wyzwolenia się następuje przy „The Song”. Zgrabny bit, prościutki motyw basu i slajdowanie po strunach akustyka z odrobiną syntezatora dają chwilę wytchnienia od tej mrocznej, depresyjnej wycieczki w głąb kobiecego serca i nadzieję na nowy początek. Niespecjalnie wyróżniający się cover The Connells „’74-’75” poprzedza moment, w którym jednak wracamy do głównych emocji albumu, czyli goryczy i smutku wypływających spod palców i ze strun głosowych wokalistki w „One Second”.

Niebezpieczna to podróż, w której wehikuł jednocześnie stabilnie utrzymuje się na wysokim poziomie, a z drugiej strony zatacza koło, a na rozkładzie lotu widać tylko jedno miejsce przeznaczenia: przeszłość. Tragizm słów „Join me, join me, we will take a big step backwards” idealnie podsumowuje wszystko, co wyśpiewuje na albumie „First Flight” młoda wokalistka Holly Blue. Człowiek najwyraźniej potrafi się uzależnić od wszystkiego, nawet od emocjonalnego masochizmu. Mimo że ostatecznie nie preferuję tego typu „rozrywki”, w którą zdarza mi się zagłębić w trudnych chwilach, to w przypadku tego albumu stałem się niewolnikiem. Niewolnikiem muzyki. I nie śpieszno mi na odwyk.

Ocena Reflektora (1-5):

zaroweczi_4