„Kokoko”, „Portret o zmierzchu”, „Ja”, czyli tegoroczny Sputnik w Kosmosie

 18 filmów, starych i nowych, lepszym i gorszych. 10 dni. Wybraliśmy dla Was 3 tytuły. Nowe, ale nieoczywiste. Do zobaczenia w przyszłości, w wolnym czasie. O jednym nawet podyskutowałyśmy.

„Kokoko”, reż. Dunya Smirnova

Och, ile kolorytu może wprowadzić w nasze życie zupełnie niepodobny do nas człowiek! Rosyjska reżyserka Awdotia Smirnova w lekki i zabawny sposób prezentuje historię kobiet różnych jak ogień i woda, które próbują się zaprzyjaźnić. Przypadek sprawia, że życie każdej z nich nabiera nowych barw.

W pociągu jadącym do Petersburga spotykają się dwie kobiety, dwa zupełne przeciwieństwa. Liza (Anna Michałkowa) to szara myszka – skromna i poukładana, bez ikry i pewności siebie. Natomiast Wika (Jana Trojanowa) jest energiczna i wyzywająca. Liza jest wykształcona, na co dzień pracuje w muzeum i kocha sztukę. Wika to prosta dziewczyna, nieokrzesana kokietka, miłośniczka kiczu. Łączy je fakt, że podczas podróży obie zostały okradzione. Ten niemiły incydent to początek ich wspólnej historii.

Liza zna miasto, dlatego postanawia pomóc koleżance, która znalazła się w Petersburgu bez pieniędzy i dokumentów. Oferuje jej nocleg w swoim mieszkaniu. Początkowo na kilka nocy, po pewnym czasie na stałe. Jak to możliwe, że tak szybko znajdują wspólny język? Obie są samotne i prawdopodobnie to je do siebie zbliżyło. Są samodzielne, ale niepozbawione uczuć. Chcą czuć się komuś potrzebne. Wika, mimo swojej nieposkromionej natury, rozumie zrozpaczoną rozwódkę i chce dodać jej otuchy i wiary w siebie. Podobnie Liza stara się udowodnić całemu światu, że człowiek z niższej warstwy społecznej to tak naprawdę nieoszlifowany diament. Mimo ogromnych różnic – fizycznych, estetycznych i pochodzeniowych – obie stawiają czoła stereotypom i dają sobie szansę.

„Kokoko” to doskonały rosyjski komediodramat. Mimo że Smrinova serwuje nam sprawdzony kontrast charakterów, jest w nim coś intrygującego. Między kobietami rodzi się bliższa więź. Liza jest zafascynowana innością, jaką prezentuje Wika. Lubi spędzać z nią czas na rozmowach przy winie, czasem zabawić się do białego rana. Do tej pory tego nie robiła. Ale irytują ją tandetne przedmioty, które przynosi Wika, nie wspominając już o imprezach, które organizuje pod jej nieobecność w jej własnym domu. Wika zaś jest wdzięczna swojej koleżance za ofiarowaną pomoc, ale wdzięczność to wciąż za mało, by mówić o przyjaźni. Imprezowiczka nie szczędzi koleżance przykrości, aż w końcu miarka się przebiera.

Pomieszanie elity z plebsem, kiczu z tym, co podniosłe, rodzi zabawne sytuacje. I choć każda z kobiet próbuje zaszczepić w drugiej trochę nowych zainteresowań, to żadna nie ma zamiaru się zmieniać. Liza wcale nie chce stale imprezować, a Wika nie czuje potrzeby, by wiedzieć, co to rokoko. Narzucanie swoich zasad oddala je od siebie jeszcze bardziej.

Film „Kokoko” to także obraz Rosji kontrastów. Hermetyczne środowisko rosyjskiej inteligencji, do którego należy Liza, jest gotowe walczyć o sprawy wielkie, a nie dostrzega realnych problemów otaczającego społeczeństwa. Klasa niższa jest nie tylko niedoceniana, ale także traktowana instrumentalnie, uznawana za nieoczytaną i nieprzystosowaną. Nikt nie zastanawia się nad istotą jej roli w społeczeństwie. Film, choć lekki i przyjemny, porusza poważny problem istnienia ogromnych przepaści i uprzedzeń społecznych. Jest przede wszystkim zabawny, a jednocześnie niepozbawiony refleksji. Godny polecenia. (Daria Cygan)

„Ja”, reż. Aleksiej Bałabanow

Patrycja Nierada: Nie wiadomo, z której strony ugryźć film „Ja”. Zdaje się, że głównym zamysłem było opowiedzenie opartej na doświadczeniach Wołoszyna historii – na początku i przy końcu filmu główny bohater trzyma w rękach kamerę. A nawet już sam tytuł mówi nam wiele. Reżyser jednak trochę „odleciał” niczym jego młodociani bohaterowie, pokazując czasami zbyt chaotyczne ujęcia, montując poszczególne fragmenty na zasadzie dynamicznego wideoklipu i nie wiedząc w zasadzie, dokąd zmierza z tym wszystkim. Z drugiej strony w filmie został specyficznie pokazany proces reformacji po rozpadzie Związku Radzieckiego, dzięki czemu ekranowy chaos może być w pełni uzasadniony. Obraz szpitala psychiatrycznego i słowne odniesienia wskazują również na swoistą wersję „Lotu nad kukułczym gniazdem”, a w tym kontekście na wyraziście nakreślone różnice między amerykańską a rosyjską rzeczywistością. A może „Ja” to narkotyczna filmowa zabawa, przy której widz ma się po prostu dobrze bawić?

Daria Cygan: Ścieżek interpretacyjnych filmu Wołoszyna jest na pewno kilka. Tytuł rzeczywiście jest wskazówką, że historia opowiedziana w filmie dotyczy autora. Jednak to, co kryje się za „Ja”, dalekie jest od poważnej autobiograficznej opowieści. W filmie więcej jest fantazji niż realnego świata. Teraźniejszość miesza się ze wspomnieniami, snami oraz urojeniami. Od samego patrzenia na to przez półtorej godziny można mieć wrażenie narkotycznego upojenia. Zgodzę się, że na ekranie panuje totalny chaos, a film przypomina teledysk – wypełniają go największe dyskotekowe hity minionych lat, kolorowe stroje, dobra zabawa i odrobina magii. Można się pokusić o twierdzenie, że Wołoszynowi chodziło o przedstawienie historii beztroskich narkomanów, przy której widz ma się dobrze bawić. Ja jednak skłaniałabym się raczej ku temu, że reżyser bardziej niż na odbiorcach skupił się na własnych fanaberiach, czyli na zabawie formą. Owszem, jego barwna wizja świata wywołuje śmiech u widza, ale to, że na haju świat wydaje się zwariowany i śmieszny, już wiemy. Brak pomysłu na przesłanie? A może zamysł reżysera od początku był taki, by pokazać trochę postmodernistycznego kina?

Patrycja: Owszem, w filmie widzimy zarówno zabawę formą, jak i nowoczesny (dla Rosjan), postmodernistyczny sposób tworzenia, jednak nie zgodzę się z tym, że była to jedynie fanaberia Wołoszyna. Trudno oprzeć się wrażeniu, że „Ja” jest filmem ironicznym i opowiadającym o nadziejach, jakie pokładali obywatele „nowo powstałej” Federacji Rosyjskiej w latach 90. wobec Stanów Zjednoczonych. Każdy filmowy bohater chciał być taki, jak Rumun – otoczony wianuszkiem roześmianych i pięknych kobiet, trzymający w kieszeniach kilogramy kokainy, LSD (i czego tam jeszcze) oraz podporządkowujący sobie wszystkich wokół, zarówno młodszych kolegów, jak i pracowników instytucji państwowych (w filmie jest mowa o sytuacji, w której personel zakładu psychiatrycznego zapewniał Rumunowi żądane przez niego wygody). Krótko mówiąc, widać tu wyobrażenie bogatej, kolorowej, wprost cudownej Ameryki, pojawiającej się w snach i marzeniach każdego młodego człowieka. Kiedy bohater trafia do psychiatryka, mając nadzieję na dostatek godny Rumuna i amerykańskie wygody podpatrzone w „Locie nad kukułczym gniazdem”, jest nieco zawiedziony. Zachodu nie da się przenieść na grunt rosyjski – ściany nie są białe, a pacjenci nie robią tego, co chcą. Zamiast tego widzimy odrapane ściany, rząd obskurnych klozetów i niezwykłą brutalność personelu. Podobnie musieli się czuć Rosjanie, kiedy ich nadzieje na lepsze życie pod postacią zachodniej demokracji musiały zostać zmiażdżone i pozostawiły jedynie zawód, szok i tęsknotę za przeszłością. Myślę, że dynamiczne, krótkie ujęcia również odnoszą się do nadziei, tym razem związanych z samą kinematografią. Wołoszyn trochę ironicznie próbuje się przystosować do zachodniej mody na taki sposób kręcenia filmów. Rosyjskie kino ostatnich lat jest raczej ponure, a fabuły podporządkowane są zasadzie przyczynowo-skutkowej. Jedyny wyjątek, który mi przychodzi do głowy, to „Tlen” (2009) Iwana Wyrypajewa, jednakże to eksperymentalne dzieło zostało zbudowane na nieco innych zasadach.

Daria: Lata 90. ubiegłego wieku były dla Rosjan okresem wielkich nadziei. Niestety niespełnionych – i faktycznie da się to z filmu wyczytać. Scena przesłuchania głównego bohatera przez komisję lekarską pokazuje, jak wiele zostało po staremu. Młodzieniec próbuje w zakładzie psychiatrycznym zaprowadzić swoje zasady, uczy kolegów hitlerowskiego powitania obchodu lekarskiego, ale to i tak nie to, czego się spodziewał. Pobyt tam jest koszmarem – personel drwi z pacjentów, faszeruje ich lekami, degraduje. Główny bohater jest rozczarowany, bo jego idol, Rumun, poza garścią narkotyków dawał też nadzieję na inne, barwne życie. Młodych bez perspektyw łatwo było skusić zabawą i używkami. Myślę, że ucieczka w narkotykowy świat była ucieczką od szarej rzeczywistości. Ci młodzi ludzie pogubili się w przestępczym świecie. W „Ja”, tak jak w wielu rosyjskich produkcjach, przebija się prawda o życiu w chaotycznej Rosji lat 90. Całość jednak mnie nie powaliła i nie wiem, komu polecić ten film. Może tym, którym przypadła do gustu „Nirwana”, może fanom filmu „Trainspotting”. Albo po prostu pasjonatom kina rosyjskiego, pod warunkiem, że nie zmęczyli się jeszcze nieustannym brudem, zgnilizną, przemocą i bezprawiem.

Patrycja: Myślę, że zgnilizny i przemocy nigdy zbyt wiele, bo często tylko w taki sposób da się wywołać emocje u widza. Aczkolwiek Wołoszyn nie przesadza z „ekranowym brudem” – zasłania go trochę tym amerykańskim splendorem, za to naturalistycznych obrazów pokazuje stosunkowo niewiele. Do jednej z pamiętnych scen należy widok rozczłonkowanego mężczyzny, ale to tylko wyobrażenie samego bohatera i bardziej – chyba można tak powiedzieć – wizualny dodatek niż pokazanie ludzkiej brutalności. Czy Rosja była pogrążona w chaosie? Chyba w latach 90. jedynie pogubiła się nieco, mamiona marzeniami o demokratycznym państwie i prawie nieograniczonej wolności. Rzeczywistość jednak przywróciła ludzi do porządku, a zachodnie mrzonki przygasiła – Rumun został ukrzyżowany. Wydaje mi się, że pośród ponurych czy pełnych patosu filmów ostatnich lat „Ja” jest dobrą odskocznią w rosyjskiej kinematografii. Grupka młodych ludzi siedzących za mną w kinie świetnie się bawiła, bo koniec końców Wołoszyn nakręcił długi, szalony teledysk. A że przy okazji przemycił te czy inne mądrości, to już inna sprawa.

„Portret o zmierzchu”, reż. Angelina Nikonova

W kręgu obojętności

Głośny, kontrowersyjny, dzielący jury niejednego festiwalu filmowego – „Portret o zmierzchu” Angeliny Nikonovej to szokująca historia kobiety, która po bolesnym upokorzeniu próbuje znaleźć nowy sens życia. To także ponury obraz Rosji, zobojętniałej na ludzką krzywdę. Debiut, za który rosyjską reżyserkę okrzyknięto następczynią Aleksieja Bałabanowa, był jedną z rewelacji na tegorocznym festiwalu.

Główną bohaterką jest Marina – trzydziestoparoletnia kobieta, której pozornie do szczęścia niczego nie brakuje. Przynajmniej jej otoczenie jest o tym święcie przekonane. Jest piękna, ma męża, dom i pracę. Jednak ona sama nie uznaje się za szczęśliwego człowieka. Małżeństwo uważa za nudne i pozbawione emocji, dlatego sypia ze swoim kolegą, który też nie jest kochankiem idealnym. Jej przyjaciele są obłudni, skrywają przykre tajemnice. Praca w opiece społecznej jest prawdziwą walką z wiatrakami. Pomoc niesiona członkom patologicznych rodzin nie przynosi należytych skutków. Całe jej życie wydaje się pozbawione jakiegokolwiek sensu.

Przykra rzeczywistość

Marina jest osobą opanowaną i chłodną. Prawdopodobnie przemoc, z którą na co dzień ma do czynienia, sprawiła, że przestało ją cokolwiek wzruszać. Świat jest brutalny, a otoczenie nieporuszone. Nie ma w nim miejsca na łzy i użalanie się nad własnym losem. Kiedy Marina pada ofiarą brutalnego gwałtu, wie, że nikt nie będzie w stanie jej pomóc, zwłaszcza władze. Zawiadomienie składane na komendzie absurdalnie zamienia się w przesłuchanie i obwinianie za napad ofiary. Reżyserka sugeruje, że tu przemoc to nic wielkiego, to się po prostu zdarza. Utrwala wyobrażenia o Rosji – obskurnej, bezwzględnej, zakłamanej i skorumpowanej.

Obraz kondycji wschodu, jaki pokazuje Nikonova. jest skrajnie pesymistyczny. Sceneria filmu utrzymana w szarości sprawia wrażenie, jakby zmierzch panował tam przez cały czas. Ograniczony budżet, jakim dysponowali twórcy filmu, okazał się działać na korzyść filmu. Oszczędne środki wyrazu dobrze oddały ponurą rzeczywistość. „Portret o zmierzchu” jest niczym zdjęcie wykonane w tym trybie – uwiecznieniem ciemnych i mrocznych zakątków kraju. Trudno jednak stwierdzić, ile w dzisiejszej Rosji pozostało po dawnym systemie. Czy film Nikonovej to kolejny niepokojący sygnał dla świata, czy też naciągnięty (jak hollywoodzkie produkcje) obraz emanujący seksem i przemocą.

 

Szokująca przemiana

Olga Dykhovichnaya, współautorka scenariusza oraz odtwórczyni głównej roli, genialnie wcieliła się w postać zagubionej kobiety. Jej wyważone gesty, oczy zapatrzone gdzieś w dal, jakby duchem była nieobecna, oddały znużenie życiem głównej bohaterki. O ile gra aktorska Dykhovichnej jest przekonująca, to samo zachowanie odgrywanej postaci już nie. Marina postanawia samodzielnie rozprawić się z oprawcami, którymi paradoksalnie są stróże prawa. Nie spodziewajmy się jednak klasycznej zemsty. Kiedy przytrafia się świetna okazja do wymierzenia ciosu gwałcicielowi, nie wiedzieć czemu, Marina robi coś zupełnie innego, następuje zaskakujący zwrot akcji. Chęć zemsty przeradza się w żądzę.

Jak można pragnąć gwałciciela? Jak pokochać agresywnego zwyrodnialca, który za czułe słowa uderza w twarz? Wybór Mariny jest niedorzeczny i niezrozumiały. Kobieta świadomie poddaje się autodestrukcji, w pewnym momencie aż trudno jej współczuć. Jedyny sens, jaki odnajduję w tej absurdalnej relacji, to skrywana przez Marinę wiara, że bezwzględny i brutalny Andriej (Sergei Borisov) może zmienić się na lepsze. Być może Marina szuka w nim resztek miłości. A może to tylko złudzenie? Angelina Nikonova nie podsuwa żadnych podpowiedzi. Zostawia widza z masą pytań o sens życia w bezsensie. (Daria Cygan)