Chodź, opowiem ci jak wygląda ten, kto za chwilę straci wszystko…

Opowieść o postaciach zepchniętych z piedestału życia toczy się samowolnie, powoli chyląc swe oblicze ku upadkowi. Sylwetki spętane historią podrygują w cielesnym grymasie smagane raz po raz świetlnymi piorunami. Do bólu. Surowo. Przejmująco. Każdy z nich trafia niebywale precyzyjnie, pozostawiając swe piętno w rysach twarzy. W pamięci. Rozedrgane oszalałe dłonie tworzą coraz to bardziej rozpaczliwe choreografie, prowokujące nieodpartą potrzebę kontaktu.

Elektryzujący dotyk jest ujściem dla zderzenia energii ciała i światła. Niezaspokojone upiory wymykają się z klatek piersiowych oraz kart dramatu. Wrząca podskórnie muzyka zlewa się paranoicznie z bełkotliwą litanią przekleństw snutych przez dotkniętych klątwą wyobcowania. Burza rozpętuje się na dobre…

Miranda Oskarasa Korsunovasa zyskuje miano swoistego traktatu o przymusowej samotności. Oto i ściany pudełek mieszkalnych stają się wyimaginowanymi granicami nie do pokonania. Wewnątrz kartonowych pułapek wciąż rozbrzmiewają krzyki doprowadzonych do ekstatycznego obłędu.

Coraz mniej światła! Coraz mniej powietrza. Coraz mniej wolności…

Coraz mniej światła! Coraz mniej powietrza. Coraz mniej wolności…

I tak aż do końca. Aż zapadnie cisza.

Balansując na pograniczu rzeczywistości i fantazji, litewski reżyser kreuje odpowiednio dwa światy: ten spętany porażką, funkcjonujący w cieniu reżimu, w którym niepogodzeni z systemem zmuszeni są odejść lub zamknąć się w swoich czterech ścianach, oraz świat rozpaczających, z którego szekspirowskie duchy, łaknące uobecnienia i zaspokojenia swych żądz, niebezpiecznie się wymykają. W konsekwencji ofiarami błyskawicznych zderzeń dwóch (płaszczyzn) światów przedstawionych padają wyśnione marzenia i zawiedzione nadzieje. Nie dajmy się zwieść – artysta kreuje mechanizm, opierając się na spaczonym systemie, który funkcjonował przecież w naszej rzeczywistości. Mamy tu do czynienia z symboliczną historią, ale utkaną z konkretnej materii ludzkiej, z konkretnych twarzy, biografii i dramatów.

Korsunovas otwiera przed nami intymną przestrzeń mieszkania, w ciasnocie którego pomieścić zdołał trupy ludzkich oczekiwań. Co istotne – mieszkania, ale nie domu. Tutaj nikt nie może czuć się bezpiecznie. Tu się dusi i dobija tych, co to mają czelność się sprzeciwić, uderzać pięściami w stoły i ściany. Do czasu. Gdzieś w głębi szafek czy pomiędzy książkami poupychał reżyser wygasłe już żale i pretensje. Są i Prospero (Povilas Budrys) oraz Miranda (Airida Gintautaite) – chorzy, zdeformowani, zdegradowani. Tak beznadziejnie pominięci – zupełnie jakby po końcu świata. Zamknięci w pudle powoli tracą zmysły i rozum. Muszą stale od nowa uczyć się chodzić, mówić, myśleć – już w nowej rzeczywistości, w nowej sytuacji. Tłamszą swoje boleści, obijając się o znienawidzone meble i karmiąc trucizną alkoholowej goryczy. Pozwalającej przecież zapomnieć… Na próżno. Skazani na samych siebie. Karmieni okazjonalnie niczym szczury laboratoryjne zaburzonymi komunikatami radiowymi i telewizyjnymi, poddawani są eksperymentalnej agonii – istnemu praniu mózgów. Nagromadzone w pomieszczeniu przedmioty pożerają bohaterów, pochłaniają ich dusze, tak by przemówić mogli niesłyszalnym językiem mistrza Szekspira. Literatura, sztuka i muzyka obecne w klaustrofobicznym mieszkaniu stają się zesłańcami, towarzyszami niedoli. Prowokacyjnie kuszą ludzką wyobraźnię do przekraczania racjonalnych granic i popadnięcia się w otchłań szalejącej wciąż w sercach i głowach burzy.

Rzeczywistość wygnanych – niepogodzonych z władzą – naznaczona jest piętnem zwichnięcia. Ślepe ekrany, okaleczone odbiorniki i głuche telefony potęgują dojmującą pustkę. Gdyby pozbawić bohaterów głosu, usłyszeć można by melodię spięć, szumów i zakłóceń, potęgujących chorobliwą podejrzliwość czy nieufność. Dźwięki, słowa, krzyki wreszcie wrzaski współgrają z wizualną warstwą spektaklu. Unaocznia ona po trosze strach czy klaustrofobiczną wręcz panikę, stającą się najgorszym doradcą postaci. Ukojenia szukają na kartach sztuki Szekspira, która zyskuje po trosze charakter głośnego rozrachunku czy dramatycznego apelu o sprawiedliwość. Wzburzone niczym rozjuszone podczas sztormu morze – charaktery ludzkie – rzucają się w odmęty szaleństwa. Pokiereszowana moralność zaburza równowagę psychiczną kończących się ludzi. Człowiek w zderzeniu z żywiołami wydaje się być piórem kołysanym bezwiednie na wietrze. Cały dramatyzm w tym, że nie ma (innej) drogi ucieczki. Popaść można w otchłań systemu, bądź w otchłań rozpaczliwego obłędu. W obu przypadkach niewątpliwie dotkliwie odczuje się skutek upadku na samo dno.

Zesłanie okazuje się mieć traumatyczne konsekwencje. Zawodna pamięć ludzka posiłkuje się fantazją Szekspira, mieszając porządki rzeczy i roztrząsając niejasną już przeszłość na nowo. O odwiecznym dramacie władzy i jednostki przypominają nam nieustępliwie spaczone dźwięki Jeziora Łabędziego Piotra Czajkowskiego, wydobywające się to z radia, to z telewizji, to znów z wnętrz i zakamarków ludzkich serc. Korsunovas uwzględniając polityczny kontekst Litwy, uczynił z eterycznie doskonałej baletnicy symbol powszechnego niepokoju. Kwintesencja piękna i delikatności w obliczu zdradliwej historii zmienia swoją wartość w niebezpieczne i dotkliwe ostrzeżenie o zbliżającym się końcu.

Miranda rozprawia się niejako z piętnem przeszłości, dotykając tego, co wciąż w głowach ludzkich krzyczy o pomstę do nieba.

Nie ma nieba.

Pozostały już tylko pióra zgubione w nieładzie przez szamoczące się w szale łabędzie.

Miranda„, reż. Oskaras Koršunovas, OKT/Wileński Teatr Miejski, 22.11.2012, Festiwal Ars Cameralis