20.11.2012 – Tinariwen, Teatr Rozrywki, Chorzów
Nieczęsto pojawia się na Śląsku okazja do zobaczenia na żywo tak egzotycznego i niepowtarzalnego zespołu jak Tinariwen. Zespołu, który nawet gdy nie koncertuje, to wciąż jest w trasie. Biorąc pod uwagę fakt, iż członkowie tej kapeli pochodzą z saharyjskiego koczowniczego ludu, można by nawet wywnioskować, że zrobili oni niemały wyjątek, zatrzymując się aż na półtorej godziny w chorzowskim Teatrze Rozrywki, aby poddać nas oddziaływaniu swojego transowego bluesa.
We wtorek 20 listopada w Chorzowie pustynna atmosfera była aż tak intensywna, że niektórzy mogli poczuć piasek pod nogami, dać się porwać iluzji, uwieść fatamorganie, może nawet przy odrobinie wysiłku zobaczyć z pomocą wyobraźni palmy na scenie. I tylko wielbłąda chyba zabrakło. Nie odnotowałem natomiast deficytu chropowatości muzyki, charakterystycznej dla czarnoskórych amerykańskich bluesmanów, rozlewającej się prosto ze sceny po sali Teatru Rozrywki. Z kolei w przerwach między piosenkami z mikrofonów słychać było wyłącznie język francuski, w którym członkowie Tinariwen próbowali zagadywać publiczność. Efekt był nad wyraz komiczny.
Ludzie zgromadzeni w teatrze, biorąc pod uwagę lokalizację koncertu, byli jak zwykle spokojni. Jednakże zdawało się to być raczej efektem skutecznego ujarzmienia, zaklęcia przez magiczne dźwięki gitar, bębnów i basu, na powierzchni których pływały afrykańskie zaśpiewy członków Tinariwen, niż przestrzegania teatralnej etykiety, tudzież typowego ostatnimi czasy fasadowego znużenia wśród ludzi przychodzących na koncerty typu indoor. Wykonywane utwory brzmiały tak soczyście, a przy tym innowacyjnie, że aż trudno uwierzyć w słowa muzyków, iż nigdy nie mieli styczności z pierwotnym, amerykańskim źródełkiem bluesa. Czy zatem możemy twierdzić, iż korzenie tej muzyki wywodzą się z jednego tylko miejsca na ziemi?
Daruję sobie kwestię setlisty, gdyż zagłębianie się w nią wymagałoby pracy tłumacza przysięgłego języka… no właśnie, jakiego? Zaskakującą rzeczą i pewnym paradoksem dotyczącym repertuaru grupy Tinariwen może być pewna powtarzalność zagrywek, motywów gitarowych, które poddane odmiennym wibracjom i rytmom zapodawanym przez bębniarza i przefiltrowane przez wprowadzony w mantrę umysł słuchacza, brzmią jednocześnie nadzwyczaj jednakowo i… odmiennie, oryginalnie!
Czasem najwyraźniej wystarczy drobna zmiana akcentu, tempa, jedno uderzenie w innym miejscu, aby poczuć kompletną dezorientację, która wyłącza myślenie i nakazuje wręcz powiekom, aby spokojnie opadły i poddały się sile dźwięku. Taką też taktykę obrałem, co zaowocowało niezwykłymi, hipnotycznymi doświadczeniami podczas tego muzycznego seansu. I mimo że zespół dawał również powody do nieodrywania wzroku od siebie za sprawą fascynujących, tradycyjnych kostiumów, to w najmniejszym nawet stopniu nie żałowałem tych długich momentów „wizualnego wyciszenia”.
Publiczność spisała się świetnie na samym końcu, wywołując intensywnie bohaterów wieczoru do bisu, po czym spokojnie opuściła salę, udając się w przeróżnych, nieznanych mi kierunkach. Dokładnie tak samo jak koczownicy z Tinariwen. Można mieć jedynie nadzieję, że w trakcie swojej wędrówki zatrzymają się jeszcze kiedyś na Śląsku.