8.11.2012 – Twin Shadow, Jazz Club Hipnoza, Katowice

Początek corocznego festiwalu Ars Cameralis zdominowały męskie głosy. Najpierw uroczyste otwarcie miesięcznego ciągu wydarzeń przez występ Johna Cale’a, następnie powalający koncert Marka Lanegana uświetniony aż trzema supportami. Za to trzeciego dnia już nie rockowe, legendarne granie, a coś nowego – Twin Shadow. Oscylujący w klimatach lat 80., wymieszany z popowymi melodiami i mocną gitarą zespół dał jednak nie mniejsze show, niż ich poprzednicy, promując swój drugi album „Confess”.

Około godziny 19.30 nasza ulubiona Hipnoza była już prawie pełna. Kolejka do baru przynajmniej na 40 minut. Zagorzałe dyskusje na temat setlisty i tego, czy będzie lepiej niż na OFF Festiwalu wypełniały przestrzeń – gdyby nie klimatyzacja (która szwankowała dnia poprzedniego, ale na szczęście usterka została naprawiona na czwartkowy koncert), powietrze byłoby gęste od dziesiątek pytań. Zajęliśmy najlepsze miejsce – w kącie przy sofie i oczekiwaliśmy wejścia zespołu.

Po krótkiej zapowiedzi organizatora festiwalu Twin Shadow weszli na scenę – niepozorny basista, zabawnie uczesany (jestem bliżej stwierdzenia, że była to fryzura prosto z łóżka) perkusista, charakterystycznie uczesana i ubrana operatorka wszelkich instrumentów klawiszowych oraz ten, na którego wszyscy czekali – George Jr. Lewis, frontman. Wokalista i gitarzysta z pochodzenia z Dominikany wyglądał jak zawsze… dziwnie. Marynarka narzucona na t-shirt typu „bokserka”; tym razem bez wąsa i afro, ale za to z zabawną „mycką” – welcome back to the 80.! Promujące nowy album „Golden Light” popłynęło z głośników, wprawiając w taniec połowę widowni – jak tu usiedzieć w jednym miejscu, gdy mamy taki bas! „You Call Me On” i „Five Seconds”, które zagrali zaraz po tym, również reprezentują nowy krążek grupy. Przy tym drugim ciężko było się powstrzymać, aby nie krzyczeć wraz z tłumem „Five seconds to your heart!” – myślę, że to sekretny trick zespołu na podbijanie serc widowni, bo dosłownie po tych 5 sekundach cała Hipnoza była w ruchu, swobodnie poddając się rytmom muzyki.

„When We’re Dancing”, hit z debiutanckiego albumu, zawrócił w głowie nawet widowni po 30. roku życia, zresztą co się dziwić – chwytliwy refren porywa nawet największych twardzieli. Wśród utworów z pierwszego albumu znalazły się „I Can’t Wait”, „Forget”, „At My Heels” czy „Tyrant Destroyed”. Kolejne 2 utwory z nowej płyty i… czy to już koniec? Oczywiście nie zabrakło encore, w którym znalazł się utwór oczekiwany przez wszystkich – „Castles in the Snow”! O ile wcześniej niektórzy mogli narzekać na dobór utworów w setliście, to to na pewno sprawiło, że uznali wieczór za udany i spełniony. Mimo to publika domagała się więcej, szczególnie dziewczęta w pierwszych rzędach, krzyczące „Slow! Slow! Slow!”. Okazało się, że ich krzyki się opłaciły, bo Twin Shadow powrócił na drugi (!) bis, prezentując „The One” w romantycznej wersji gitarowej, po czym zapraszając cały zespół na scenę i wykonując upragniony „Slow”.

Warto zauważyć, że Twin Shadow to nie jakiś nadęty band młodzieżowy. Są bardzo przyjemną grupą, chętnie utrzymującą kontakt ze swoją widownią. Poza zachęcaniem do wspólnego śpiewania co bardziej znanych refrenów i wyklaskiwania rytmów, nie omieszkali wypić na scenie „po kielonie” – co było dość trudne dla kobiecej części zespołu walczącej ze swoimi warkoczykami, które plątały się wszędzie po jej twarzy, próbując również wskoczyć do kieliszka. Katowice zostały nazwane najlepszą widownią z jaką mieli okazję pracować. Zespół zachwalał również pod niebiosa polską kuchnię – ponoć lepsza niż hiszpańska! – jak i świętował urodziny swojego kolegi dźwiękowca razem z publiką, która to odśpiewała „Sto lat” w zawodowym stylu. Kolejnym prezentem urodzinowym dla dźwiękowca miało być pięć numerów telefonów od naszych pięknych polskich dziewcząt, których było przed sceną niemało.

Zespół nie tylko udowodnił, że potrafią dać dobry koncert i mają swój własny styl, ale także okazał się być charyzmatycznym przyjacielem widowni. Dostaliśmy to, czego oczekiwaliśmy – czysty, męski wokal, elektroniczne smaczki, ciekawe aranżacje utworów, które już tak dobrze znamy, taneczny bas i mnóstwo pięknych melodii. Wszystko wymieszane w sosie lat 80. z odrobiną kiczu, wywołało uśmiech na niejednej twarzy. Jak na razie Ars Cameralis spisuje się doskonale jeśli chodzi o dobór zespołów – oby tak dalej!

Iza Kierzek