O niekonieczności posiadania biografii
Przystępuję do napisania recenzji z odczuciem nieprzystawalności Romansu amerykańskiego do polskiej legendy Tyrmanda. Wizerunek pisarza niepokornego mam w głowie, bo w książce brak tego kontekstu. Nie ma mowy o kreacji postaci przez autorkę – książka to zbiór listów i zdjęć z albumu rodzinnego opatrzony przez żonę pisarza, Mary Ellen, krótkimi wprowadzeniami do kolejnych roczników archiwum. To publikacja dobra dla fanatyków twórczości i biografii Tyrmanda. Czytelnikowi, dla którego ta postać jest obca, Romans… ukaże pisarza – dawnego “pornografa”, który po latach gorszy się nawet ‚Playboyem’.
Opowieść proponuje wizerunek nieprzystający do tego, do jakiego przyzwyczaiła legenda artysty. Co jest fikcją? Czy etykieta skandalisty, której w książce nie uświadczysz? A jednocześnie wiesz, że nowy Tyrmand z listów, zdjęć i wspomnień żony to ten sam – polski pisarz wyklęty, na cenzurze, oskarżony o pornografię, miłośnik jazzu. Romans… nie koloryzuje ikony, o ikonie nie mówi. Nie ma tragizmu ani mocnego konturu, ani ubarwiania.
Zafałszowanie czy prawda? Z listów i komentarzy Mary Ellen płynie gładka opowieść o Tyrmandzie wcale nie złym, i o jego uczuciu do niej. A przecież ta historia gładka być nie mogła, skoro nagle w narracji pojawia się fraza: Stary lowelas zdradzał taką młodą siksę jak ja. Ta historia jest nienasycona, te wątki, które mogłyby stanowić wielki atut opowieści, są zaznaczone jedynie lekką kreską. A przecież na emigracji kwitło zakrapiane “tyrmandówką” życie towarzyskie, były fascynacje literackie i spotkania z ludźmi Sztuki, były niedopowiedzenia między Tyrmandem i Mary Ellen, były wzajemne podejrzenia, były obopólne inspiracje i oddziaływania! Życie Tyrmanda to dobry materiał na biografię barwną, na przybliżenie, a może już stworzenie na nowo postaci o silnym konturze (niekoniecznie podtrzymującej mit złego Tyrmanda). Romans… z tych wątków rezygnuje, jest historią wyważoną. Wspomnienia Mary Ellen są krótkie, są jak szkic, więc pytam: jaki i o czym jest ten romans?
Bo jeżeli romans, to historia dzika, pełna namiętności! I być może taka ta historia jest, tylko słowa śpią. Spokojne, umiarkowane, rozcieńczone i nieco sentymentalne, są zaproszeniem w nostalgiczną podróż, jak film w starym kinie, jak muzyka z gramofonu – podczas odbioru takich form człowiek często rezygnuje z nastawienia krytycznego, staje się wyłącznie słuchaniem. Wizerunek ze wspomnień jest też jednostronny i nie poddany konfrontacji. Nie dowiem się, jak małżeństwo Tyrmandów zapamiętali ludzie z tamtych lat, nie ma w książce punktów neutralnych, nie ma momentów odniesień.
Brakuje mi szerszej perspektywy, przybliżenia środowiska kulturalno-artystycznego, jego tendencji światopoglądowych. Szukam konceptu. Szukam osi, wokół której zbudowana jest kompozycja książki: podział na rozdziały, obejmujące kolejne lata: 1970, 1971, 1975, 1976, 1977, 1982. W każdym roczniku listy i narracja Mary Ellen. Ten podział formalny niczego nie zamyka, jest jedynie podziałem formalnym. Żałuję, że autorka, pomimo swojej pracy włożonej w opracowanie książki, pozostała osobą niemalże niewidoczną. Tym bardziej, że jednak znajduję koncept. Na kolejnej stronie tekst:
Występują:
Leopold Tyrmand
Mary Ellen Tyrmand
Oto podział na osoby dramatu. Oto pomysł na konwencję dramatyczną. A gdyby dalej poprowadzić opowieść w takiej formie? Wzbogacić treść o didaskalia autorki? Gdyby właśnie tak? Albo jeszcze inaczej?
Z pewnością wartość dokumentalną i artystyczną stanowi korespondencja między Tyrmandem a Mary Ellen. Wartość tym większą, że listów nie publikowano nigdy wcześniej. A jest ich prawie setka. Romans amerykański to publikacja obowiązkowa dla miłośników Tyrmanda. Dla innych może być uzupełnieniem wydanych wcześniej Złego Tyrmanda Mariusza Urbanka oraz Tyrmanda i Ameryki Katarzyny I. Kwiatkowskiej i Macieja Gawęckiego. Może też stanowić oddzielną lekturę dla tych, którzy lubią sentymentalne historie miłosne.
Patrzę na to, co zostało po Tyrmandzie poza jego książkami, patrzę na jego wizerunki. Ponoć Gustaw Flaubert na kilka miesięcy przed swoim zejściem do królestwa Hadesa spalił całą prywatną spuściznę po sobie, bo, jak twierdził, artysta nie powinien mieć biografii. (…) Pisarz powinien pozostawić po sobie jedynie swoje dzieła. (…) Precz z łachmanami! – pisał w jednym z listów (kokieteria?). Zastanawiam się, czy nie miał racji. Czy artysta życzy sobie pośmiertnej legendy? A jeśli tak, to jakiej?
Agata Tuszyńska, Tyrmandowie. Romans amerykański, Wydawnictwo MG, 2012.