Purity Ring „Shrines”
OFF Festival dawno za nami. W puli artystów, zaproszonych na festiwal, jak co roku znaleźli się wykonawcy, którzy z takich czy innych powodów zmuszeni byli odwołać swój występ. Między innymi Purity Ring, damsko-męski duet z Kanady, lubujący się w nowoczesnych elektronicznych brzmieniach synthpopu. Ilość pochlebstw i gratulacji, które płyną w kierunku twórców longplaya „Shrines”, nie ma końca.
Czy mamy do czynienia z prawdziwą elektro-rewoltą? Postanowiłem sprawdzić na własnej skórze czy warto będzie zatroszczyć się o antydepresanty w związku z tym, że krótki katowicki romans Kanadyjczyków pozostał jedynie smutną zapowiedzią.
Purity Ring tworzą dwudziestoczteroletnia Megan James (wokal/teksty/przeszkadzajki) oraz dwudziestojednoletni Corin Roddick (muzyka/więcej przeszkadzajek). Wspólne jammowanie rozpoczęli w okolicach 2010 roku, odłączając się od projektu Born Gold. Popularność przyniosły im wypuszczone w sieci single, m.in. „Belispeak”, „Ungirthed” i „Lofticries” (2011), których licznik z dnia na dzień nabijał monstrualne ilości odsłuchań. Zaraz potem pojawiły się liczne propozycje koncertowe, supporty przed Neon Indian i Com Truise, kontrakt płytowy z wytwórnią 4AD. Obecnie Purity Ring może ścigać się w statystykach odtworzeń portalu last.fm z globalnymi tuzami muzyki pop na czele z Rihanną czy Katy Perry. Lady Gagę zostawili daleko w tyle. Na szczęście poza wspomnianymi tabelkami z twórczością wspomnianych pań Kanadyjczyków nic nie łączy.
Z muzyką duetu spotkałem się w czasie, gdy trzy single zdążyły już sporo namieszać w świecie elektronicznych brzmień. Doskonałe przyjęcie tych kilku kompozycji należy w moim przypadku zawdzięczać najprawdopodobniej zwiększonemu zapotrzebowaniu na cukier, które nawiedza mnie od czasu do czasu. Iście słodki, posypany lukrem pogłosów, delikatny, melodeklamacyjny styl wokalu Megan, opatrzony ciężkimi, zniekształconymi, zsamplowanymi głosami i wpadającą w ucho bujaną elektroniką spod znaku The Knife, zdobyły moje głodne serce. Single (dołączone do płyty) są innowacyjne, różnią się między sobą, tworzą zgrabny balans pomiędzy nieco zbyt duszną witchhouse’ową atmosferą, a zbyt słodkim światem dream popu. Wielokrotne odsłuchanie płyty sprawiło jednak, że poczułem się jak obrzydliwie najedzony kilkulatek, przekarmiony nazbyt hojną ręką matki rodzicielki.
„Shrines” składa się z jedenastu kompozycji. Płytę otwiera „Crawlersout”. Dwie linie melodyjnych synthowych klawiszy tworzą strukturę tła. Rytm wyznacza zagłuszający resztę, zbudowany z sytych, niskich tonów beat, tnący inne ścieżki na części pierwsze. Wokalistka Megan spokojnie „opowiada” swoją czarującą historyjkę, trochę śpiewając, trochę mówiąc. Wtórują jej nawiedzone witchhouse’owe głosy, projektując nietypową muzyczną konwersację. Dalsza część płyty będzie brzmieć bardzo podobnie, opierać się na właściwie identycznych samplach i wokalizach.
Swobodnie przechodzimy do „Fineshrine”, utworu wybranego na singla, ewidentnie ukochanej kompozycji fanów. Beat po raz kolejny wyraziście łomocze w uszach, ale rolę „zagłuszacza” spełniają tutaj ambientowe, mocno zbasowane ścieżki. Brzmi to mniej więcej tak, jakby DJ swobodnie bawił się konsoletą, żyłował zakurzone winyle, poruszając dłonią raz do przodu, raz do tyłu, wywołując u słuchacza uczucie przejazdu rollercoasterem.
Tło stanowi zmieszany z basem niespokojny męski głos, charakterystyczny dla kompozycji artystów takich jak Balam Acab czy Clams Casino oraz, jak zawsze słodka, melorecytacja Megan. Utwór tu i ówdzie poprzetykany jest licznymi clickami i glitchami, dodatkowo wzbogacającymi rytmikę.
Całemu materiałowi zdecydowanie nie brakuje przebojowości. Gdyby „powyrywać” kompozycje z albumu, nie pozwolić na to, by wraz z innymi stworzyły monotonną, niestety, tkankę, bez wątpienia wiele z nich mogłoby zyskać więcej wyrazistości – moim hitem został „Amenamy”. Bez względu na to czy popuścimy wodze wyobraźni i uznamy, że jest to kawałek w jakiś sposób związany z nieżyjącą już Amy Winehouse (chciałoby się powiedzieć: amen, Amy), track nr 4 posiada wszelkie znamiona przeboju współczesnej elektroniki. Podróż rozpoczynamy w otoczeniu tajemniczej ambientowej atmosfery, rozciągającej się gdzieś pomiędzy melancholijnymi kolażami Eviana Christa, a motoryką utworów Crystal Castles. Chwilę później szybkie clapy i clicki na równi z pobudzającym, tańczącym beatem poprowadzą nas do bliżej niesprecyzowanej azjatyckiej krainy, witającej bogactwem swojego instrumentarium obdarzonego cyfrowymi brzmieniami.
Elektroniczne cymbałki przelatują z lewej strony na prawą i z powrotem, melodia kojarzy się z najlepszymi produkcjami Fever Ray. W niezwykle nośnym refrenie Megan, przy wsparciu delikatnego echa, nie pierwszy raz daje popis swoich lirycznych umiejętności: „Some shattering find for this candor to die/Plug up your wormholes and give them, to feeders and spirits be freer”. Dość skomplikowane teksty, poruszające tematykę seksualności, cielesności, kontaktów z naturą, okultyzmu, to mocny atut Purity Ring.
Wspaniale zagrało dla mnie również „Grandloves”. Utwór nagrany wraz z wokalistą Young Magic stworzony został w konwencji konwersacji pomiędzy nim a Megan James. Ten kawałek to swoista ballada nowoczesnej elektroniki. Chillwave’owy wiatr rodem z Sun Glitters otula nas spokojnymi, melodyjnymi falami i odgłosami kropel wody delikatnie rozbijającymi się o nasze ciała. Kanadyjka używa tutaj dość wysokich tonów, ale robiąc to w sposób nieco stłumiony, szepcząc wręcz, urzeka swoją barwą. Druga strona odpowiada z prawdziwie hiphopowym polotem, prowadząc zgrabną szermierkę słowami: „I’m in love with truth, sick and tired of this youth/Want it to be easy, but I’m queasy at the thought of it”. Płytę zamyka „Shuck” – nareszcie mniej ciężkiego beatu, nie narzucające się klawisze i, co warto podkreślić, zdecydowanie wyśpiewany wokal, prowadzony miarowymi uderzeniami bębna.
„Shrines” Purity Ring to prawdziwie twardy orzech do zgryzienia. Należy przyznać, że Kanadyjczycy wydali świetnie wyprodukowaną, miejscami bardzo przebojową, innowacyjną (jak na 2012 rok) płytę. Łącząc witchhouse’ową, owianą okultystyczną atmosferą stylistykę, wyraziste okołodubstepowe beaty, sprawdzone skandynawskie melodie, delikatny kobiecy wokal i niebanalne teksty, zespolili wszystkie trendy panujące obecnie w elektronice. W krótkim czasie osiągnęli niewyobrażalną wręcz popularność w świecie muzyki niezależnej. Kochają ich wszyscy, od kształtującego opinię ogromnej rzeszy ludzi muzycznego vortalu Pitchfork aż po malutkie, niezależne blogi zafascynowanych użytkowników-recenzentów.
Być może faktycznie Purity Ring za parę lat obrosną prawdziwym kultem. Już teraz bowiem fakt, że Megan sama projektuje i szyje ciuchy dla siebie i kolegi z zespołu czy też to, że Corin gra na zestawie perkusyjnym spełniającym równocześnie funkcje scenicznego oświetlenia, powoduje niezdrową fascynację co bardziej nieznośnych hipsterów. Niestety jednak nie ma to związku z samą muzyką. Nawet po wielokrotnym odsłuchaniu krążka z trudem przyjdzie nam przypomnienie sobie charakterystycznych fragmentów albumu. W trakcie podróży po „Shrines” zlewają się ze sobą jednakowe wokale, rytmy i melodie, a my czujemy się zamęczeni jednostajnością tego przedsięwzięcia. Z każdym kolejnym trackiem zmniejsza się tolerancja przyjmowania cukierkowych recytacji, męczących basów i motywów, które gdzieś już zasłyszeliśmy. Może warto by tak sięgnąć po gitarę. Albo przynajmniej inne sample.
Ocena (1-5):