Cosmopolis

Najnowszy film Cronenberga niesamowicie wiernie oddaje treść i atmosferę powieści DeLillo. „Cosmopolis” wypełniają pełne statycznych i długich ujęć sceny, w których niekończące się dialogi sprawiają wrażenie czytanych na głos kwestii. Jest w tej niepokojącej sztuczności prawdziwe piękno, przywodzące na myśl Nowa Falę i jej chłodny dystans…

Natalia Kaniak: … Zabiegi te rzecz jasna idealnie pasują do opisywanej przez bohaterów (?) rzeczywistości. Zdarzyło się jednak „Cosmopolis” sporo zgrzytów, które sprawiają, że najnowszy obraz kanadyjskiego reżysera pozostawia w widzu zbyt wiele wątpliwości. Pozostaje albo zaufać Cronenbergowi i uznać film za w pełni świadomy twór, albo wrzucić go do kosza razem z „Niebezpieczną metodą”. A może mi się wydaje?

Zuzanna Maciejak: W przypadku „Cosmopolis” rzeczywiście trudno nie zwrócić uwagi na sztuczną atmosferę, a w jej kreowaniu naczelnym narzędziem zdaje się kukiełkowo prowadzona kreacja Roberta Pattinsona. Można mieć  jednak Wątpliwości, czy filmowa rzeczywistość faktycznie wzbudza przy tym niepokój. Film na pewnym etapie okazuje się niemal wyłącznie irytującą serią pustych słownych tyrad, którym co zdolniejsi aktorzy (Juliette Binoche czy Samantha Morton) próbują nadać nieco charakteru, ale ich wysiłki niemal programowo zdają się skazane na porażkę. Niestety siła „Cosmopolis” ujawnia się wyłącznie w kilku pojedynczych scenach (z finałową na czele). Wydaje się, że Cronenberg z rozmysłem zrezygnował z charakterystycznego dla siebie sposobu prezentowania pasji i niepokojąco traktowanej cielesności, walorów tak charakterystycznych dla jego najsłynniejszych dokonań. Brak chyba jednak równie ważnej dla jego filmografii przenikliwości obserwacji, wzbudzającej niepewność diagnozy stanu współczesnego człowieka, choć tego akurat chyba nie miał zamiaru się wyrzekać. Być może jednak to lekkie otępienie i nuda, udzielające się w pewnym momencie widzom, to dokładnie zamierzony efekt, w istocie przewrotnie zbliżający do tego nieszczególnie przekonującego filmowego świata. Mimo wszystko „Cosmopolis” stawia więcej pytań niż daje odpowiedzi. Szkoda, że najbardziej narzuca się: po co?

Natalia Kaniak: Nie byłabym w tej ocenie aż tak radykalna. Po co? Dla mnie to przede wszystkim rzetelne odwzorowanie literackiego pierwowzoru, nie licząc kilku modyfikacji (których trochę mi szkoda). To również świetny pomysł na obrazowanie miasta-molochu. Ogromnego, a jednocześnie dusznego, zamkniętego w sterylnych pomieszczeniach limuzyn, bibliotek i restauracji, które wcale nie chronią głównego bohatera od skrywanego miejskiego brudu, który z minuty na minutę oblepia go coraz bardziej. Problem w tym, że Cronenberg od charakterystycznego ukazywania cielesności odszedł już kilka filmów temu. Może po prostu czas najwyższy podzielić jego twórczość na Cronenberga balansującego na granicy gatunków i dobrego smaku i Cronenbegra moralisty, który dawne fascynacje „mięsnością” ludzkiego ciała zaczął przemycać w scenach jedzenia, czy konsumpcji jako takiej? Ale mi też się wydaje, ż ewentualna klapa „Cosmopolis” opiera się na źle zagranej roli Pattinsona. Wypadł on jeszcze sztywniej niż jego postać powinna.

Paweł Świerczek: Monotonia dialogów jest moim zdaniem bardzo na miejscu, problem tkwi w braku kontrastu ścieżki dźwiękowej z obrazami, które są tak samo nudne jak rozmowy bohaterów. Oglądanie wnętrza limuzyny przez większą część trwania filmu po prostu nuży, zwłaszcza, że w środku siedzi Robert Pattinson. Wydaje mi się, że Cronenberg bezskutecznie próbuje wyeksponować fizyczny wymiar jego bycia na ekranie (stojący w opozycji do grania postaci w sensie psychologicznym). Jednak doskonale „nie grać” też trzeba umieć, a gwiazda „Zmierzchu” tego nie potrafi. Trudno więc mówić tu o fascynacji podobnej choćby do tej, jaką budzi pozbawiona emocji twarz Ryana Goslinga w „Drive”. Cronnenberg wybierając Pattinsona postawił chyba na podobny typ aktorstwa, niestety gwiazdor sobie z nim nie poradził.

Natalia Kaniak: Chyba nie unikniemy kolejnych odwołań do „Drive”. Brak wyrazistej ścieżki dźwiękowej odczuwa się już od początku, ale w scenie z Bruta Fezem jest ona jeszcze bardziej drażniąca. Z jednej strony wyciszona korkiem limuzyna ma separować Erica Parkera od „całego tego zgiełku”, ale momentami aż prosiło się, żeby puści do widza oko, przynajmniej na moment częstując nas wspominanym w rozmowach Erikiem Satie. Myślę, że tak wałkowany przez kinematografię kompozytor mógłby oczyścić atmosferę „Cosmopolis” z całego nadęcia i przegadania. Ale takie gdybanie nie ma chyba większego sensu. Może faktycznie musimy poczekać na wersje reżyserską lub fanowską.

Zuzanna Maciejak: Trudno mi odnosić się do pierwowzoru, ale wydaje się, że Cronenberg nie znalazł sposobu na wiarygodny transfer z literackiego na filmowe. Z obrazową nudą w pełni się zgadzam. Problem poza tym nie polega chyba na tym, że Cronenberg zdecydował się zrobić coś innego niż dawniej, a że w tej roli „moralizatora” nie wypada zbyt przekonująco. Oczywiście zdecydowanie zanadto trywializując, można stwierdzić, że zblazowany dzieciak w limuzynie to trochę za mało, by dotknąć problemu współczesności. Porównanie może nieco karkołomne, ale o wiele bardziej przekonujący w roli „postawy pokolenia” był zblazowany dzieciak w klapkach u Finchera, tam był jednak przede wszystkim pomysł na to „jak” opowiadać filmowo.

Natalia Kaniak: I muzycznie! Może faktycznie Cronenberg pogubił się w tym co chciał przekazać. Może tak naprawdę minimalistyczne wnętrza i ogólna „dizajnerskość” „Cosmopolis” to środowisku wybitnie nie dla niego. Miejsca, których nie potrafi filmować.

Paweł Świerczek: Zblazowany dzieciak w limuzynie jest moim zdaniem doskonałym materiałem wyjściowym do refleksji nad współczesnością. I chyba nie trzeba nawet opowiadać (Cronenberg mało tu opowiada), wystarczy kontemplacja obrazu, czystego, filmowego, fascynującego obrazu. Tyle, że tu obraz nie fascynuje (poza paroma scenami, zazwyczaj tymi, w których główny bohater wychodzi z limuzyny) – co tym bardziej dziwne, że obraz u Cronenberga zawsze fascynował, czasem wręcz doprowadzając tę fascynację na granicę perwersyjnej, niepokojącej przyjemności (patrz: „Crash”). Z filmów kanadyjskiego reżysera najczęściej zapamiętuję nie fabułę, a wyraziste sceny i sekwencje, ich wizualność i magnetyzm. Tutaj tego nie było, chyba po raz pierwszy. Nawet „Niebezpieczna metoda” – zdawałoby się nijaka pod względem wizualnym – bardziej frapowała.

Natalia Kaniak: Wszyscy czekaliśmy na ten film, oczekując że Cronenberg zrehabilituje się po „Niebezpiecznej metodzie” tak jak Fincher po „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona”. Tymczasem wszyscy są rozczarowani, mówiąc o zaletach podkreślamy przytaczamy jego kolejne wady. Co zatem zrobić z „Cosmopolis”?

Paweł Świerczek: Obejrzeć. Po prostu obejrzeć i nie wiedzieć co się o tym myśli. Pomimo wszystko Cronenbergowi coś się udało: zmusił (nie tylko nas) do pochylenia się nad tym filmem i zastanowienia się z czym właśnie miało się do czynienia. To chyba również jakieś osiągnięcie, prawda?

Zuzanna Maciejak: Nie jestem przekonana, czy właśnie oczekiwanie na reżyserską rehabilitację było lub powinno być dominującą motywacją przy podejmowaniu decyzji o pójściu do kina na „Cosmopolis” (a i swoją drogą z powołaniem się na Finchera w tym kontekście można polemizować), ale nie ulega wątpliwości, że mamy tu do czynienia z rodzajem rozczarowania, szczególnie dla entuzjastów jego wcześniejszych zainteresowań i języka, którym dawniej się posługiwał. A może potrzeba trochę czasu, by te liczne pytania, które jednak zostają postawione ujawniły się jako istotniejsze niż nam się w tej chwili zdają, może powinniśmy dać im do końca wybrzmieć. „Cosmopolis” nie należy do filmów, które z łatwością się skreśla. Dyskomfort, który jako widzowie odczuliśmy rzeczywiście potraktować możemy jako wartość.

Pawel Świerczek