Lubię redukować mój dom do pojemności plecaka
Tylko świat przewędrowany jest coś wart – nie pamiętam skąd znam ten cytat, ale w duchu uśmiecham się do siebie, bo te słowa właśnie nabierają mocy. Po zdanej sesji i kilku tygodniach przygotowań siedzę na katowickim dworcu, a w dłoni ściskam bilet z napisem Sofia. Ciężar plecaka wcale nie uwiera. To nic, że najbliższe 20 godzin spędzę w autobusie.
Nie lubię samolotów. Przemieszanie się z jednej klimatyzowanej kapsułki lotniska do drugiej zabija radość poznawania. Dopiero przekraczając granicę państwa własną stopą czuję, że naprawdę podróżuję.
Podczas długiej jazdy mam czas uporządkować myśli. Jaki jest plan? Wyruszam w najdłuższą wyprawę w swoim dotychczasowym życiu. Najpierw miesiąc pracy. Potem samotnym, przynajmniej teoretycznie, stopem po Bałkanach. Kraje, w których wcześniej nie byłam: Bułgaria, Serbia i Macedonia. Nie mam obaw. Czuję tylko ekscytację na myśl, że następne miesiące będę w drodze.
Autobus pełen rozgadanych Rosjan. Zastanawia mnie, czemu mój sąsiad przy każdym przekraczaniu granicy ukrywa się w schowku obok toalety? Nie dowiem się. Bo żaden z celników nie sprawdza drobiazgowo pojazdu.
Obwodnice, postoje na stacjach benzynowych, tabliczki z nazwami miejscowości, linie asfaltu niemające końca. Czas płynie dwa razy wolniej. Po dobie spędzonej w autobusie rankiem docieram do Sofii. Poranki w obcym kraju są najlepsze. Można w ciszy obserwować jak zaczyna się dzień.
Stolicę Bułgarii otaczają niesamowite Góry Witosza, strażnik i symbol Sofii, oddalone od centrum ok. 20 minut jazdy samochodem.
Znajduję przystanek miejski, gdzie pytam o drogę do centrum przechodzącą dziewczynę. Dobromira okazuje się sympatyczna. Mówi mi, że w Bułgarii panuje zwyczaj, by każdemu przybyszowi, który zostaje na dłużej nadać bułgarskie imię. Wsiadamy do busa. Od teraz nazywam się Jana.
- Z archiwum Malwiny
W sercu Sofii czeka na mnie Tzvetana, u której spędzę kilka tygodni. Na wstępie z uśmiechem mówi, że jej imię znaczy „kwiatowa”. Jak się okaże, to znana bułgarska aktorka. Jak na artystkę przystało Tzvetana ma oryginalny styl bycia i ubierania. Nosi długie, szalone sukienki i maluje usta czerwoną szminką – to jej codzienny rytuał. Ma w sobie niesamowity urok i elegancję. Przejawia się ona w najdrobniejszym geście. Nie dziwię się, że w młodości szalało za nią mnóstwo mężczyzn.
Jeżeli chodzi o moją pracę – układ jest prosty. Uczę sztuki w przedszkolu Tzvetany przez miesiąc i mogę mieszkać w jej domu, jak długo zechcę.
Mieszkanie robi wrażenie. Czuję się jak w antykwariacie z mnóstwem bibelotów i rodzinnych pamiątek. Tzvetana zwiedziła niemal cały świat, zna biegle pięć języków. Zasypuje mnie mnóstwem anegdot. Dom tętni życiem. Przewijają się goście, od lokalnych polityków po ekscentrycznych artystów.
Mąż Tzvetany, emerytowany chemik, niestety nie zna angielskiego. Za to świetnie gotuje. Od pierwszego kęsa zakochuję się w bułgarskiej kuchni. Barwna historia kraju, znajduje odzwierciedlenie na talerzu. Smażona cukinia z białym serem sirene, który Bułgarzy spożywają w nieprawdopodobnych ilościach, podbija moje podniebienie. To kraina tysiąca zapachów, jednak te, które zostaną w pamięci, to aromat pieczonych bakłażanów, papryki i wina.
- Z archiwum Malwiny
W przedszkolu poznaję Vinnie, Chinkę z Schengen. Przyjechała do Sofii w ramach wymiany studenckiej. Vinnie nosi słodkie koszulki z Hello Kitty i nigdzie nie rusza się bez swojej wściekle różowej parasolki, czym nieraz budzi zdziwienie na ulicy. Jak mówi – W Chinach ideałem piękna jest biała, porcelanowa cera. Każde muśnięcie słońca na swojej skórze Vinnie kwituje grymasem. Jesteśmy z różnych bajek. Postanawiam pokazać jej swoją i namawiam Chinkę na podróż po Bułgarii stopem. Jest to dla niej prawdziwa abstrakcja. Dotychczas nie spała nawet w namiocie. Nigdy nie słyszała też o autostopie i nie chce mi wierzyć, że można skutecznie przemieszczać się w ten sposób.
Wieczorem idziemy wspólnie do parku w Sofii na spotkanie CouchSurferów w nadziei znalezienia kolejnego towarzysza podróży. Tak poznaję sympatycznego Bułgara Nesko, który wygląda jak młodszy brat supertrampa Christophera McCandless’a. Postanawiamy razem wybrać się nad Morze Czarne, gdzie odbędzie się międzynarodowy zjazd autostopowiczów.
Następnego dnia wczesnym rankiem spotykamy się na drodze wylotowej z Sofii. Mamy szczęście – pierwszy samochód zatrzymuje się po 5 minutach czekania. Duży wóz transmisyjny bułgarskiej stacji telewizyjnej mieści wszystkie bagaże. Pierwsze pytanie kierowcy: – Jedliście już śniadanie? – Nie. – Mam tylko arbuza, podzielcie się. Kierowcę ze względu na egzotyczną urodę ciekawi Vinnie. Zresztą, widok Azjaty na bułgarskiej ulicy to prawdziwa rzadkość. Myślę, że to właśnie dzięki Vinnie nigdy nie musimy czekać na okazję dłużej niż 20 minut.
Po kilku godzinach jesteśmy w Starej Zagorze. Konkurencja się zagęszcza. Mijamy wielu autostopowiczów zmierzających tam, gdzie my – do Kara Dere. Naładowani pozytywną energią idziemy łapać kolejnego stopa i znów los się do nas uśmiecha. Zatrzymuje się dostawczy samochód. Kierowca okazuje się tak miły, że nie tylko zmienia dla nas trasę, by wysadzić nas w miejscu, gdzie łatwo złapać kolejną okazję, ale też częstuje lodami, które dowozi do sklepów. W 40 stopniowym upale chłodny smak wanilii to dar z niebios.
- Z archiwum Malwiny
Bałkany to dziwny, wręcz magiczny rejon. To chaos, żywioł, ciągłe kontrasty. Z jednej strony mijają nas luksusowe samochody, a z drugiej… zza zakrętu wyłaniają się dwa cygańskie wozy. Zwisają z nich garnki, wiadra i dętki rowerowe. Na wozie, wśród tobołków i worków z nie wiadomo czym, siedzi romska rodzina. Zatrzymują się i proponują nam podwózkę za paczkę papierosów. Nesko przystaje na taką transakcję, choć wydaje mi się, że jest nieco zdenerwowany. Z opowiadań Tzvetany wiem, że gypsy’s nie darzą się z Bułgarami sympatią. Wszyscy jesteśmy zmęczeni i te kilka kilometrów, które nadrabiamy, pozwala nam odpocząć. Gdy wysiadamy z „taksówki” Vinnie robi cygańskiej rodzinie zdjęcie (jak wszystkiemu, co mijamy). Ojciec familii prosi o 20 euro za użyczenie swojego wizerunku, więc oddalamy się pośpiesznie, by nie mieć kłopotów.
Ostatnim wybawicielem strudzonych wędrowników jest miejscowy robotnik, Stefan, który w młodości też jeździł stopem. Podwozi nas chyba z sentymentu. Następnie pokonujemy kilkukilometrowy spacer kamienistą drogą. Ledwo żywi docieramy do raju – Emony. W tej małej nadmorskiej wiosce czekają przyjaciele Neska. Emona to miejsce, gdzie wszystkim rządzi natura. Czuć tu pewną pierwotność i dzikość. Nesko mówi, że to teren dawnych fortyfikacji, a zakaz budowania hoteli w tym rejonie chroni wioskę przed zalewem turystów i gwarantuje spokój.
Od Kara Dere dzieli nas jakieś 30 km. Zbliża się noc. Tak nam się podoba, że postanawiamy zostać tu kilka dni. Śpimy w domku Ady, pół Niemki pół Bułgarki, która od dzieciństwa co roku spędza wakacje w rajskiej Emonie. Ada niedawno wróciła z Indii, z pasją opowiada o swojej podróży i częstuje aromatyczną indyjską kawą. Słuchamy na przemian indyjskich melodii i bałkańskiego rocka. Słońce chyli się ku zachodowi, siedzimy na tarasie. Przypominam sobie tych wszystkich ludzi, których dziś poznałam…
Po kilku dniach pogoda się psuje i rezygnujemy z Vinnie z uczestnictwa w zjeździe autostopowiczów. Spanie na plaży w deszczu nie ma sensu. Nesko się nie poddaje i wyrusza dalej.
W drodze powrotnej z Vinnie, jedziemy stopem do Płowdiwu, drugiego pod względem wielkości miasta w Bułgarii. Na miejscu kontaktuję się ze Stefanem, którego znalazłam wcześniej na portalu CS. Jest bratankiem byłego prezydenta Bułgarii. Życie tego chłopaka mogłoby posłużyć za biografię dla kilku osób. Stefan spędził kilka lat na Alasce patrosząc ryby, na których zarobił sporo pieniędzy. Wrócił do Bułgarii, zgubił go alkohol i hazard. W ten sposób w ciągu kilku miesięcy stracił wszystkie oszczędności. Trudno uwierzyć, że ten spokojny chłopak był takim zawadiaką. Obecnie rozpoczyna już piąty kierunek studiów i chyba nadal nie znalazł swojego miejsca w życiu. Jednak przewodnik z niego pierwszorzędny. To prawdziwa kopalnia wiedzy na temat Płowdiwu i Bułgarii.
Poznajemy z Vinnie urokliwe miejsca, o których wiedzą tylko tubylcy. Stefan prowadzi nas na cztery wzgórza miasta, z których rozpościera się niesamowity widok. Na szczycie jednego z nich stoi stary, zrujnowany budynek. Nasz przewodnik marzy by otworzyć tam kiedyś hostel dla autostopowiczów z całego świata. Sam Płowdiw przypomina mi Kraków, mnóstwo tu brukowanych uliczek i zabytkowych budowli, które zapierają dech w piersiach.
Pod koniec dnia siedzimy w trójkę, w przytulnej kawiarence. Wszędzie czuć zapach tytoniu, palenie w Bułgarii to niemal tradycja narodowa. Wszystko przez sąsiedztwo z Turcją, która jest tytoniową mekką.
Dociera do mnie, że właśnie wcielam w życie swoje największe marzenie, a poziom mojego szczęścia sięga maksimum. Autostop uzależnia. Za kilka dni wrócę do Sofii, spakuję się i wyjadę sama do Serbii i Macedonii.
c.d.n.