Czy można mówić o miłości w (do) Königshütte?

foto. Michał Andrysiak

Spektakl Miłość w Königshütte od momentu pojawienia się na scenie (31 marca 2012 roku) wzbudza wiele kontrowersji. Zarzucono mu „papierowość” i niewydolność w używaniu środków artystycznych, schematyczność i jednowymiarowość. W obronie zaś posypały się słowa uznania dla tejże „papierowości” czy schematyczności jako sugestywnych środków wyrazu. Historię wymienionych polemik można przeczytać na stronie Teatru Polskiego. Jak zwykle więc – jednym sztuka się podoba, trafia w gust estetyczny, tematyczny, moralny, zaś w przypadku innych – kompletnie chybia. Jednak, czy przedzierając się przez spornie ocenianą oprawę dzieła, dopadnie nas wreszcie, ukryte gdzieś wewnątrz, katarktyczne poruszenie? Jakaś głęboka prawda o człowieku, o czasach, trudnych obowiązkach i jeszcze trudniejszych wyborach?

Raczej nie. Bo jak może poruszać coś, za co sami bohaterowie nie dają funta kłaków? Zaciekła krytyk sztuki Ingmara Villqista – Henryka Wach-Malicka – zauważa przerażającą martwotę wyzierającą z postaci głównego bohatera – dr. Schneidera [Artur Święs]. I rzeczywiście, doktor przypomina raczej ludzką marionetkę, która zupełnie pozbawiona uczuć (a może tylko zdolności ich wyrażania?) czy refleksji, jakby za pomocą niewidzialnych nici lub czarodziejskiego fletu wiedziona zostaje od chorego do chorego, bezwiednie dając się nieść dziwnemu, lunatycznemu tańcowi. Nie ulega wątpliwości, że czyn to humanitarny i godny pochwały ratować i leczyć ludzi – bez względu na ich status, narodowość czy skazę sumienia – nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że przed oczami widza nie rozgrywa się żaden dramat. Wypadki toczą się same, samodzielnie wybierając postaci biorące w nich udział.

W Königshütte nie ma miejsca na oczekiwany konflikt tragiczny. Jeśli tematem sztuki jest bezinteresowna miłość do drugiego człowieka (czy to chorego, czy wybranka, ukochanego), motyw to wielki, lecz pusty. Przeinaczony, kaleki. Nadmuchany wielkim kalibrem, grzmi nad głowami odbiorców. Wchodzimy do środka gigantycznego molocha i na co wpadamy? Na świszczący wiatrami szkielet z patyków. Bo czyż nie jest naiwnością spodziewać się bogatego wnętrza w strukturze kukiełki? Bohatera z papieru, drewna lub szpitalnych szmat?

foto. Michał Andrysiak

Forma przerasta treść. Postaci mając uczestniczyć w wielkim balu wojny i pokoju, nienawiści i miłości, gubią gdzieś ludzkie cechy, stają się matowe, nadmuchane ideą (śląskości?, śląskiego braterstwa, rodzinnego ciepła?) do granic możliwości. Bo może, przychodzi mi na myśl, tutaj zamiast człowieka kocha się Königshütte? Przecież miejscowe małżeństwo [Grażyna Bułka, Kazimierz Czapla] tracąc na wojnie syna całe swe zainteresowanie i czułość przelewa na mieszkańców – „śląską rodzinę”. Żałoby po synu nie widać. Przyjezdna guwernantka [Anna Guzik], później żona doktora, ukazana zostaje jako dziwny, rozhisteryzowany twór, który nie chcąc przyjąć śląskiej tożsamości, zostaje wyobcowany, odcięty. Wyrzeka się go nie tylko społeczność miasta, ale z biegiem czasu właśni rodzice, zapomina o niej mąż, któremu wiadomość o możliwej ciąży wylatuje tym samym uchem, którym wleciała.

A co z motywem świętego i męczennika? Czy jego rozpalone serce powiąże znaczeniem miłość-ideę i miłość-ciało? Niestety. Dr Schneider okazuje się niczym więcej niż idealnym korpusem medycznym zawierającym sprawne ręce, posłuszne nogi i umysł dobrze operujący w łacińskich nazwach cor, cordis. Czy może tu być mowa o ukochaniu człowieka?

foto. Michał Andrysiak

Villqistowy doktor-marionetka nie podejmuje żadnego wyboru. Wplątany w sieć wydarzeń idzie, ślepo powłócząc nogami od chorego „gorola” do Ślązaka, od żony do tajemniczej więźniarki, od rosyjskiego majora do emisariusza Werwolfu. A im dalej idzie, tym mniej rozumiemy i tym mniej czujemy. Nawet gdy zaczynamy się zastanawiać, czy on się przypadkiem w tej młodej „ślunskiej kurwie” nie kocha, zostajemy zawiedzeni. Pan doktor nikogo, proszę państwa, nie kocha. Pan doktor to maszyna terapii i uzdrawiania.

I za cóż tak się tej postaci dostaje? Za to, że podtrzymuje życie, że leczy? Bynajmniej. Doktor Schneider jest dla mnie postacią ściśle podejrzaną, niewiarygodną, sztuczną. Niczym bohater sterylnie „czystych” skandynawskich opowieści zrzucony z połaci wyobraźni Ingmara Villqista prosto w gęstą, brudną otoczkę chorzowskich kominów, doktor pozostaje dla mnie niezrozumiały i zakłamany. Bo skąd on się tutaj wziął? Wiadomość, iż scenarzysta i jednocześnie reżyser widowiska pozostawał długo pod wpływem skandynawskiego stylu pisania, na pewno nie dziwi, może coś tłumaczy, ale na pewno też nie usprawiedliwia. Tchnące z wymienionych koncepcji rezerwa i intelektualizm mają niepodważalny udział w kreacji głównego bohatera. Skąd jednak ten zimnokrwisty człowiek wziął się w Königshütte? Panu doktorowi nie do twarzy wśród śląskich hałd, jego słowa nie brzmią, a wzrok się gubi. Jeśli ma stać się symbolem łączącym ludzi ponad narodowościami, poglądami, językiem i kulturą, symbol to kaleki, nieczytelny.

I nie chodzi o to, że nie ma w nim uczuć, ani o to, że nie dba ani o siebie, ani o żonę, że nie przeszkadza mu zakwaterowanie w mieszkaniu po wydalonych lub zabitych Niemcach, których teraz sam po nocach chodzi leczyć do więzienia. Nie dlatego. Doktor mimo przysięgi Hipokratesa nie łączy i nie równa ludzi ze sobą. Na nic zdają się liczne środki mające uzmysłowić widzowi jego miękkie i dobre serce, jego dobroć ponad podziałami, jego miłość (?!). Schneider ma, mimo przepaski na oczach i powiązanych na sznureczku dłoniach, tak jak reszta bohaterów „Miłości” swoich-nieswoich faworytów. A my to widzimy. Jego marionetkowość zdaje się na służbie śląskości i choć początkowo przedstawia się w kolejności „Jestem Polakiem, Ślązakiem, lekarzem”, później o polskości zapomina. Reżyser (bo skoro marionetka, to musi być i on) tworzy bariery, segreguje, wartościuje. Wykorzystuje martyrologiczne treści dla uwznioślenia historii śląskich Polaków, nie robiąc tego samego z drugą historyczną stroną – Polaków spoza regionu Śląska. Sam doktor, mimo że uczuć nie przejawia, a na żonę nawet nie patrzy, na swojej bez wyrazu twarzy odbija wieczne obrazy umęczonych śląskich braci.

foto. Michał Andrysiak

Nie można więc mówić o sztuce łamiącej bariery. Dziś w prasie pada pytanie, czy wystawione w Bielsku przedstawienie to polityczna prowokacja. Obecnie, gdy dużo się mówi o śląskiej tożsamości, wystawienie pro-śląskiego spektaklu może budzić podejrzenia. Jednak sztuka to nie tygiel polityczny, artysta ma prawo wyrazić własny punkt widzenia. Czy musi być obiektywny? Nie. Czy musi być poprawny politycznie? Nie musi. Łagodny, poprawny, ugłaskany? Skądże! Lubimy skrajne i wstrząsające treści! Jednak niech będzie prawdziwy, ludzki, chcemy bohaterów z krwi i kości, a nie efemeryczne wycinanki z kolaży wyobraźni.
A jeśli już bierzemy się za tematy drażniące i wzbudzające skrajne emocje, zróbmy to dobrze, nieważne po „gorolsku” czy po śląsku, ale dobrze. Jak to jest dobrze? Tak, żeby pod powłoką kreacji można było odnaleźć ludzkie serce.

W końcu Pan doktor odchodzi i trafia do nieba. Spotyka tam swoich chorzowskich przyjaciół. Odrzuca laskę i bierze pod rękę „ślunską dziołchę”. I wszystko byłoby dobrze, gdyby chociaż tu odzyskał twarz i resztę swojego ciała. Ale nie, on nadal jest pod władzą demiurga.
Panie Villqist, niech Pan się zlituje i odetnie mu te sznurki!

Zapraszam do zapoznania się z historią polemik dotyczących spektaklu oraz, wyrastających jak grzyby po deszczu, recenzji:
http://www.teatr.bielsko.biala.pl/index.php?s=8&fun=more&id=326&mg=
Reżyseria i scenografia Ingmar Villqist
Muzyka Krzysztof Maciejowski
Kostiumy Ilona Binarsch

Kinga Kościak