Tydzień w kinie #4

To był dla filmowej ekipy Reflektora mocno zabiegany tydzień. Najpierw wylądowaliśmy w Łodzi na Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja, gdzie udało nam się dopaść kilka niedystrybuowanych w Polsce australijskich filmów. W środę zakończył się z kolei Studencki Przegląd Filmowy czASKina – Ciepłe Prądy Skandynawii, na którym mieliśmy okazję poprowadzić filmową konferencję. Tymczasem w kinach sporo nowości. Na co warto wybrać się do kina, a co omijać szerokim łukiem? My już się przekonaliśmy, teraz pora na Was.


Elena, reż. Andriej Zwiagincew
3/5
Po kilku latach nieobecności Andriej Zwiagincew wraca na ekrany światowych kin, choć nie można nazwać tego wielkim comebackiem. Tym razem widzowie zostali uraczeni o wiele lżejszą w odbiorze historią osadzoną w rosyjskiej, mieszczańskiej współczesności, która stanowi echo systemu znanego z czasów ZSRR.

Tytułowa Elena (Nadieżda Markina) to doświadczona życiem kobieta w średnim wieku, rozdarta pomiędzy dwoma skrajnymi światami. Codziennie budzi się w ogromnym, luksusowym apartamencie, który dzieli ze swoim drugim mężem. Niemal każdego dnia spędza również czas z bezrobotnym synem i jego rodziną – w jednym z ciasnych, brudnych mieszkań osiedlowego blokowiska. Leniwie prowadzona kamera rejestruje dzień po dniu: spokojny i dostatni dom zamożnych oraz ten kłótliwy i biedny w postradzieckim bloku, przypominającym typową chruszczowkę. Obydwa światy mają swój porządek dnia, który ustanawia Elena.

Buntując się przeciw uciskowi biednych i słabych, którzy bezustannie rodzą nowe dzieci mimo braku perspektyw, główna bohaterka postanawia pomóc leniwemu synowi. Zdaje się jednak, że do swoiście rozumianej pomocy popycha kobietę samotność i rozpaczliwa chęć przebywania z ludźmi. Elena nie zauważa i nie chce zauważyć tego, że zarówno mąż, jak i dzieci wysysają z niej życie – dla małżonka stała się pielęgniarką, wyłączającą co wieczór telewizję i odsuwającą każdego ranka kotarę w jego sypialni, natomiast dla syna i jego rodziny matka jest ofiarodawczynią, której trzeba się odwdzięczyć, wypijając z nią herbatę od czasu do czasu.

Po raz kolejny widzimy w kinie bohaterkę, która postanawia sama naprawić i zbawić świat. Elena łudzi się, że przez swoją matczyną ofiarność może wyrównać typowo rosyjskie klasowe nierówności czy raczej przepaść dzielącą niejednolite społeczeństwo. Nie da się jednak naprawić rosyjskiego miasta, a próby Zwiagincewa są nieco banalne i pozostawiające pewien niedosyt.

Perfect Sense (Ostatnia miłość na Ziemi), reż. David Mackenzie
1/5
Ostatnia miłość na Ziemi to niewątpliwie film o wielkich ambicjach: globalne, apokaliptyczne science-fiction o tajemniczej epidemii, intymny romans dwójki bohaterów (Ewan McGregor i Eva Green), portrety pojedynczych jednostek przeplatane uogólniającymi refleksjami na temat ludzkości jako takiej. Dzieło Davida Mackenziego boleśnie upada pod ciężarem tych ambicji, jednak dzieje się to w dużo zabawniejszy sposób niż choćby w Drzewie życia.

Sceny mające podsumowywać kondycję człowieka, natrętnie uwznioślane patetyczną muzyką i poetycką narracją, wypadają banalnie, śmiesznie i moralizatorsko. Choroba, która toczy ludzkość, jest zaś w oczywisty sposób alegoryczna – jej symptomami są wybuchy intensywnych emocji czy pragnień, a po nich następuje utrata kolejnego zmysłu. Wątek romantyczny głównych bohaterów podąża przewidywalnym schematem, lecz w kuriozalnym otoczeniu pozostaje najsolidniejszym aspektem filmu.

Na szczęście kilka sekwencji Ostatniej miłości na Ziemi jest na tyle zabawnych w swojej nieudolności, że pozwala przebrnąć przez seans z ironicznym uśmiechem jako tarczą.

Big Love, reż. Barbara Białowąs
0/5
Nie pozwólmy, by afera, którą wokół negatywnych recenzji swojego filmu wywołała reżyserka Big Love, wpłynęła na ocenę jej dzieła. Zapomnijmy o wybryku Barbary Białowąs, prowokującej dyskusję z recenzentem Filmwebu. Spójrzmy na Big Love bez uprzedzeń i postarajmy się wydobyć z niego to, co najlepsze. Szukając pozytywów przez sto minut trwania seansu, udało mi się wreszcie znaleźć jeden: film się kończy.

Nadęty do granic możliwości zbiór klisz i niczemu niesłużących cytatów skrywa za sobą nie tylko intelektualną pustkę, ale przede wszystkim brak logicznej fabuły i opanowania podstaw warsztatu filmowego. Główni bohaterowie, odgrywani (jeśli to nie za duże słowo) przez zagubionych na ekranie Aleksandrę Hamkało i Antoniego Pawlickiego, pozbawieni są osobowości, a ich interakcje opierają się na porażająco tandetnych dialogach (– Dasz mi swój telefon? – Telefonu ci nie dam, ale numer mogę dać) i pseudoodważnych scenach seksu. W kwestii motywacji postaci musimy uwierzyć reżyserce (która całą swoją energię skupiła na efekciarskich przejściach montażowych i upychaniu w filmie „wyrafinowanych” aluzji do Nowej Fali) na słowo.

Na deser dostajemy wątek z Robertem Gonerą (który nie „żył własnym życiem” jak główni bohaterowie i teraz mu smutno, bo ma żonę i dziecko), absurdalnie bezsensowne cameo Borysa Szyca (ujęcia z jego udziałem wyglądają jak żywcem wyjęte z Symetrii Konrada Niewolskiego) i finałową stopklatkę rodem z 400 batów, która jest gwoździem do trumny debiutu fabularnego Barbary Białowąs. Młoda reżyserka uczyniła pierwszy krok w stronę największych – nie Jeana-Luca Godarda czy Francoisa Truffauta, ale Eda Wooda i Uwe Bolla. Nie warto jednak załamywać rąk i od filmu uciekać: Big Love dostarcza przy tym setnego ubawu – jeśli tylko widz odpowiednio się zdystansuje.

Howl (Skowyt), reż. Rob Epstein, Jeffrey Friedman
2,5/5
Jakiś czas temu ponownie wydano w Polsce aż trzy, z ponad dwudziestu, powieści Jacka Kerouaca. W tym roku na ekrany kin trafi również ekranizacja jego najpopularniejszej książki, W drodze. Zupełnie przypadkiem nasi rodzimi dystrybutorzy przypomnieli sobie o nakręconym dwa lata temu Skowycie i postanowili uzupełnić polskim widzom filmowy obraz Beat Generation. Skowyt to historia jednego z najwybitniejszych amerykańskich poetów – Allena Ginsberga.

Niestety w całej swojej dosłowności Skowyt wpada w pułapkę kiczu i tautologii, w której każde słowo poematu zostaje okraszone, skądinąd bardzo ciekawą, animacją, która jednak nachalnie udaje narkotyczne wizje. Do tego mamy poszatkowane sceny procesu sądowego, fragmenty rozmów z Ginsbergiem (w rolę średnio przystojnego poety wcielił się nie kto inny jak James Franco) i całą masę retrospekcji, w których większość poetów swojej epoki przemyka na ekranie, wypowiadając jedynie kilka słów.

Twórcom filmu ani na moment nie udało się oddać ducha tamtych czasów, tak jak udało się to wszystkim beatnikom w ich wierszach, opowiadaniach i powieściach. Brak tu jakiegokolwiek dystansu czy refleksji nad tym, co pozostało dziś z twórczości beatników. Lepiej więc posłuchać samego mistrza, zamiast iść do kina.