F jak…
Rolą we „Wstydzie” podbił ponoć wszystkich, poza Amerykańską Akademią Filmową. Fenomen Michaela Fassbendera przybiera coraz potężniejszych rozmiarów, a aktor konsekwentnie pnie się po szczeblach kariery. Czy są po temu jakieś specjalne względy? Zapraszamy do dyskusji.
Paweł Świerczek: To bez wątpienia jego czas – era Fassbendera, chciałoby się powiedzieć. (Może i dzieli ją z Ryanem Goslingiem, ale kino wcale nie jest za małe dla nich dwóch). Od kiedy „Głód” (2008) Steve’a McQueena zawojował międzynarodowe festiwale, nazwisko niemiecko-irlandzkiego aktora nie schodzi z ust kinomanów. Sam Michael Fassbender nie osiada na laurach, harując ciężko i „trzaskając” film za filmem. W zeszłym roku oglądaliśmy go w „X-men: Pierwsza klasa”, „Niebezpiecznej metodzie” i „Jane Eyre”. W lutym na ekranach polskich kin zadebiutowała „Ścigana” Stevena Sodherberga oraz najnowszy film McQueena – „Wstyd”. To oczywiście nie koniec. Dobra passa aktora zdaje się nie mieć końca, zagra u największych: wkrótce zobaczymy go u Ridleya Scotta, Quentina Tarantino (po raz kolejny), Jima Jarmusha czy Danny’ego Boyle’a. Wszyscy się zachwycają, zapytam więc prowokacyjnie: czy na pewno jest czym?
Natalia Kaniak: Obawiam się, że potraktowałeś Goslinga lekko na wyrost. Ani w „Drive”, ani w „Idach marcowych” nie popisał się aktorstwem, tak jak kilka lat wcześniej, chociażby w „Szkolnym chwycie”, za co zresztą był nominowany do Oscara. Ale trzeba przyznać, że wymienia się ich ostatnio jednym tchem, jeśli mowa o najpopularniejszych i najbardziej pożądanych. Wracając do Fassbendera: wystarczy chyba przyjrzeć się postaciom, które zagrał, żeby nie mieć wątpliwości co do jego niebywałego talentu. Nie licząc jego ról, w których ma tylko wyglądać i dobrze się bawić (tak, mówię o „300”!), to w ciągu ostatnich kilku lat pokazał nam pełne spectrum postaci, od walczących w imię ideologii rewolucjonistów, umierających za sprawę, przez wielkich teoretyków szarganych emocjami, aż po pospolitych roboli, umilających sobie życie wieczornym chlaniem i przelotnymi romansami („Fish Tank”).
Karol Kućmierz: Można zachwycać się Fassbenderem z wielu powodów: odważny wybór ścieżek kariery, owocna współpraca z najlepszymi filmowcami, udane występy w mainstreamie, szerokie możliwości warsztatowe i umiejętności odgrywania różnorodnych postaci. Fassbender znajduje się w wyjątkowym momencie swojej kariery i jest słusznie rozchwytywany. Reprezentuje też pewien trend subtelnego, minimalistycznego aktorstwa, nieopierającego się na efektownych tikach i idiosynkrazjach. Rozumiem zachwyty i modę, bo niewątpliwie stoją za nimi konkretne wartości. Jednak z drugiej strony nie widzę jakiejś fundamentalnej różnicy pomiędzy Fassbenderem a innymi, równie dobrymi aktorami (Michael Shannon, John Hawks, Tom Hardy, Phillip Seymour Hoffman, Bryan Cranston itd.) Dlaczego akurat wyróżniać Fassbendera? Na pewnym poziomie umiejętności trudno już porównywać – pozostają tylko osobiste preferencje.
P.Ś.: Dlaczego wyróżniać Fassbendera? Chyba nie musimy tego robić, zrobił to już konglomerat krytyków, widzów i reżyserów, którzy chcą go mieć w swoich filmach. Owszem, to wszystko osobiste preferencje, jeśli jednak preferencje sporej liczby osób spotykają się ze sobą, mamy do czynienia z pewnym fenomenem, nad którym warto się zastanowić. Postawiłbym więc pytanie nieco inaczej: Dlaczego akurat Fassbender został wyróżniony? I pierwsze, co nasuwa mi się na myśl, to dobór repertuaru właśnie. W ciągu ostatnich paru lat nie dało się na Fassbendera nie napatoczyć. Aktor zagrał w tak różnorodnych – nie tylko gatunkowo – filmach, że miał okazję zaprezentować się każdego rodzaju publiczności – i każdą na swój sposób ujął. Jasne, Tom Hardy czy Philip Seymour Hoffman mają nie mniej heterogeniczną filmografię, jednak pierwszy ma pecha do grania w towarzystwie gwiazd, wśród których ginie, a drugiemu – z całym szacunkiem i uwielbieniem – brakuje fizis uniwersalnego (?) idola.

"Bękarty wojny", reż. Quentin Tarantino, 2009
K.K: Rozpoczynanie dyskusji o „fenomenie Fassbendera” to, jak by nie patrzeć, wyróżnienie. Pytanie tylko, o jakiej skali zjawiska mówimy? Krytycy i znawcy kina to środowisko o ograniczonym wpływie i nie sądzę, żeby ogromne rzesze widzów kojarzyły Fassbendera z nazwiska i śledziły jego karierę. Nie spodziewałem się, że wchodzi tu w grę kategoria uniwersalnego idola, jeśli takie pojęcie ma jeszcze rację bytu. Żeby zdobyć taką rozpoznawalność, Fassbender musiałby zagrać we franczyzie o popularności „Harry’ego Pottera”, a chyba na to się nie zanosi. Poza tym każda dobra passa się kończy – jeszcze niedawno wszechobecny był Christian Bale, po Fassbenderze też przyjdzie ktoś inny.
P.Ś.: Może mi się wydaje, ale popularność Fassbendera wykracza chyba poza wąskie środowisko kinomanów. Rozpoznawalności „Harry’ego Pottera” nigdy nie osiągnie – to nie ta półka – myślę jednak, że Christian Bale to dobry punkt odniesienia. Do niego też mu jeszcze daleko (pod względem popularności), ale w tym roku może się to zmienić, zwłaszcza dzięki „Prometeuszowi”.
N.K.: „Prometeusz” dopiero przed nami. Może pomówmy o „Wstydzie”, który zebrał skrajne opinie. Zarzucano mu niekonsekwencję, pobieżne traktowanie tematu, kontrowersyjny temat. Czytając te wszystkie negatywne recenzje, mam wrażenie, że oglądałam inny film. Czy także według was „Wstyd” jest o tym, że seks jest zły, Brandon to chorobliwie nieśmiały mężczyzna i czy temat jest potraktowany płytko? Dla mnie to przede wszystkim, poza doskonałym studium uzależnienia, minimalistyczny w środkach dramat o emocjonalnym wyzuciu i samotności, początkowo z wyboru, później z jego braku.

Wstyd, reż. Steve McQueen, 2011
K.K.: We „Wstydzie” znalazły się bardzo dobre aspekty – głównie aktorstwo i warstwa wizualna – ale mam z tym filmem szereg problemów. Podczas seansu sprawiał wrażenie wypadkowej elementów, które nie do końca ze sobą współgrają. „Wstyd” najczęściej jest interpretowany właśnie jako studium uzależnienia od seksu. Do takiego odczytania przychyla się w wywiadach również Steve McQueen – liczy się dla niego przede wszystkim kino jako reakcja, aktualny komentarz społeczny, wycinek z życia – w tym wypadku z życia uzależnionego Brandona. Jednak jak na studium charakteru, film raczej unika detali. Niby obserwujemy codzienne rytuały bohatera, podążamy za nim ulicami miasta, przyglądamy się jego twarzy, ale film jest tak ambiwalentny, że w rezultacie niewiele naprawdę mówi. Szczegóły są istotne i budują złożoność – a tutaj mamy do czynienia z jakimś chodzącym uogólnieniem, żyjącym w anonimowym mieście (a to przecież Nowy Jork), anonimowym mieszkaniu oraz pracującym w anonimowej firmie. Fassbender robi, co może, i wiele niuansów przekazuje samym spojrzeniem i mimiką twarzy, ale wyraźnie walczy z ograniczeniami scenariusza. Wymowa filmu to raczej coś w rodzaju studium wszechogarniającej pustki, o której główny bohater chce zapomnieć, posługując się przygodnym seksem i pornografią, niż analiza samego uzależnienia (jak to było np. w „Requiem dla snu”). Do takiej interpretacji już bardziej pasuje ambiwalencja – tylko czy naprawdę takie ukazanie pustki w wielkim mieście jest aż tak efektywne? Film podsuwa jedynie ogólniki i hasła w rodzaju „konsumpcjonizm” czy „zanik kontaktów międzyludzkich”, zamiast wgryźć się w problem. Najlepsza scena „Wstydu” to w moim przekonaniu niezręczna randka Brandona z koleżanką z pracy. Dowiadujemy się z niej dużo o obu postaciach, scena jest pełna interesujących momentów i obserwacji, urzeka naturalnością i odrobiną humoru. Za to inne sekwencje ujmują już postępowanie Brandona w jakąś przesadnie tragiczną ramę (podkreślaną przez patetyczny soundtrack). Nieprzekonująco też wypadają chwile emocjonalnego otwierania się Brandona – łza podczas występu siostry i płacz na kolanach w deszczu – czy takie sceny mają miejsce w naturalistycznym, społecznie zaangażowanym dramacie? Może więc większy sens miałoby odczytanie „Wstydu” jako czysto estetycznego i narracyjnego ćwiczenia, w którym fabuła jest drugorzędna i celowo uproszczona? Temu z kolei zaprzecza sam reżyser i ambicje społeczne filmu, więc być może wyszło tak przez przypadek. Te sprzeczności sprawiają, że „Wstyd” to dla mnie film nierówny i frustrujący, choć zawierający imponujące sceny.

Głód, reż. Steve McQueen, 2008
P.Ś.: Frustrujący – zgodzę się. Nierówny – nie. Dla mnie „Wstyd” to film o transgresji, próbach dotarcia do jakiejś prawdy, realności. Próbach od początku skazanych na niepowodzenie. „Wszechogarniająca pustka” to trafne określenie. Brandon chce się wymknąć (poprzez seks jako jedyną naturalność, która pozostała człowiekowi w miejskiej dżungli) sztuczności życia społecznego i natrafia na pustkę – stąd frustracja i kolejne kompulsywne próby, a w efekcie uzależnienie. Rola muzyki w filmie McQueena jest równie ważna – to pewien rewers seksu, obszar, który też pozwala wykroczyć poza społeczne ramy. Stąd bezwstydna łza w scenie koncertu. Jednocześnie nie należy zapominać, że we „Wstydzie” oglądamy świat przefiltrowany przez dość dziwaczną wrażliwość głównego bohatera. Wydaje mi się, że uspójnia ona wiele elementów filmu.
Zgodzę się z Natalią: czytając recenzje „Wstydu” – nawet te pozytywne – zazwyczaj trudno mi się z nimi zgodzić. Narzuca mi się tutaj porównanie z „Salą samobójców”. Tak jak film Komasy nie był o uzależnieniu od Internetu, tak film McQueena nie jest o uzależnieniu od seksu.
N.K: Ja natomiast nie do końca zgodzę się z Karolem. Według mnie „Wstyd” nie jest społecznie zaangażowanym dramatem. Całość skoncentrowana jest na jednym bohaterze, a wszyscy, których poznajemy, są faktycznie mocno przefiltrowani przez pełnego rezygnacji Brandona. Zresztą, wydaje mi się, że jego problemy nie są spowodowane miejscem, jakie zajmuje w społeczeństwie. To bardzo skomplikowany konflikt wewnętrzny, którego on sam nie rozumie, przez co my, widzowie, również.

"Wstyd"
K.K.: Rzeczywiście, „Wstyd” nie jest społecznie zaangażowanym dramatem – taka implikacja wynika jedynie z wypowiedzi reżysera w wywiadach i jego wizji kina jako medium prowokującego dyskusję. Jednak jest to tylko kwestia poboczna, raczej nieobecna w samym filmie, który powinien się bronić także samodzielnie. Mimo to dla mnie dzieło McQueena nie jest przekonujące, niezależnie od tego, przez jaki pryzmat na nie spojrzę: portretu jednostki, opowieści o transgresji czy analizy uzależnienia. Doceniam jego wartości estetyczne i warsztatowe oraz podjęcie trudnego do pokazania tematu, ale w moim przekonaniu film nie do końca osiąga swój cel.
P.Ś.: Jak by nie było, „Wstyd” sprowokował niejedną dyskusję, więc w pewnym wymiarze McQueen osiągnął swój cel.