Kate Bush – „50 Words for Snow”

Wszyscy wychowaliśmy się na bajkach; każdy z nas ma swoją ulubioną, o którą błagało się mamę, żeby jeszcze chwilę poczytała. Z czasem, oczywiście, preferencje dotyczące literatury się zmieniają, ale doświadczenia, emocje i obrazy, zgrabnie ukryte w tekście przez bajkopisarzy, wracają w najmniej spodziewanych momentach. Spotykamy kogoś, kto przypomina księcia, rozważamy całowanie żaby i łowimy ryby, na wszelki wypadek mając przygotowane 3 życzenia. Moją ulubioną książką były „Baśnie” Andersena – przepiękne historie z morałem – a najlepszą spośród nich: „Królowa Śniegu”. Historia o dziewczynce, Gerdzie, która dzielnie bieży na ratunek bratu, opętanemu przez piękną, ale złą damę. Nikt jednak nigdy nie powiedział, co się później stało z Gerdą, nikt nie zatroszczył się o jej los. Aż do zeszłego miesiąca, gdy na półki sklepów muzycznych trafiła najnowsza płyta Kate Bush„50 Words for Snow”.

Oczywiście jest to tylko moje subiektywne wrażenie, bo sama Kate nigdy nie wypowiedziała się o swoim albumie w ten sposób. Jednak muzyka ma wyjątkową właściwość – kreuje obraz, który wpływa na słuchacza, korespondując z jego odczuciami i wspomnieniami. Nie potrafię wytłumaczyć fenomenu Kate. To już dziesiąta płyta z autorskim materiałem artystki, a ma w sobie tyle samo dziewczęcego uroku, prostoty i magii, co utwory sprzed ponad 30 lat, gdy piosenkarka zaczynała swoją karierę. Nasza Gerda dorosła i przedstawia krainę „lodem i śniegiem pokrytą” w sposób, który nas zamraża w bezruchu. Nie z zimna, a z zachwytu.

„Snowflake”, pierwszy utwór na płycie, to po prostu mały, bezbronny płatek śniegu, opadający na nasze uszy. W roli płatka wystąpił Bertie, syn Kate. Gerda kroczy po śniegu cicho, bo, jak śpiewa: „The world is so loud/keep falling, I’ll find you”. I mimo że spokojnych ballad fortepianowych jest, niczym płatków śniegu, tysiące, ta jedna jest w tym momencie niepowtarzalna i wyjątkowa. Utwór płynnie przechodzi w „Lake Tahoe” – opowieść o duchu z czasów wiktoriańskich, z królewskim tchnieniem i głosem Stefana Robertsa. Kontynuując podróż okazuje się, że Gerda/Kate, wędrując w tęsknocie za bratem, stworzyła idealnego mężczyznę. „Misty”, bo o tym utworze mowa, to historia bałwana stworzonego gołymi rękami bohaterki, który topi się po nocy z ukochaną, przeciekając jej przez palce. Przepiękna i przejmująca wizja oraz cudownie kołyszące wykonanie przyprószone jazzem. Aż trudno się nie wzruszyć! Utworem promującym płytę jest „Wild Man” z tekstem adresowanym do Yeti. To zdecydowanie najbardziej żywy utwór na albumie.

Dalej już nie jest tak bajecznie. „Snowed in a Wheeler Street” z gościnnym występem Eltona Johna jest rozczulającym dialogiem między parą niespełnionych kochanków. Problem tkwi nie w tekście czy w koncepcji, ale w muzyce – syntetyczny, dziwaczny podkład, który przewija się przez cały utwór, w pewnym momencie zaczyna zgrzytać z resztą kompozycji. Natomiast tytułowe „50 Words for Snow”, gdzie słuchamy prawie dziesięciominutowej recytacji rzekomo eskimoskich słów określających śnieg, przeobraża się w groteskową i monotonną wyliczankę. Nie sposób nie parsknąć śmiechem, słysząc niektóre ze słów recytowane przez brytyjskiego aktora, Stephena Fry’a.

Oczywiście na płycie tej doświadczonej wokalistki nie może zabraknąć ckliwej kompozycji zamykającej album, uzupełnionej o finezyjne smyczkowe partie. Orkiestrowe aranżacje, zwłaszcza takie jak w „Among Angels”, wydają się zdolne poruszyć nawet głaz.

Na albumie nie uświadczymy tańców jak w „Wuthering Heights” czy „Hounds of Love”. Kate już po prostu nie przystoi wygłupiać się w ten sposób, zwłaszcza że teraz ma okazję tworzyć rzeczy, które kiedyś nie pasowałyby do 20-letniej panienki z rozczochranymi włosami. Album, mimo że trwa ponad godzinę, składa się tylko z siedmiu utworów. Jednak wymaga nie lada cierpliwości i skupienia, aby faktycznie wsłuchać się i dostrzec w nim sens. W rękach Kate baśń zmienia się w bajkę dla dorosłych, gdzie, jak to w życiu bywa, wszystko się może zdarzyć. Teksty bywają niejednoznaczne, abstrakcyjne, można się pokusić o stwierdzenie, że trochę skandaliczne (kto to widział miłość z bałwanem, och!), dlatego, mimo że piosenki są proste w harmonii i kompozycji, mogą być trudne w zrozumieniu. Eksperymantalne dzieło, gdzie współczesny jazz przenika się z klasycznym popem, a fortepian z delikatną elektroniką, stanowi wyzwanie dla ucha.

Mówiąc krótko, jest to album przeznaczony dla konkretnego grona słuchaczy, bo nie przekona on raczej do muzyki Kate kogoś, kto nigdy wcześniej nie słyszał żadnego z jej utworów. Za to dla oddanych fanów będzie miłym, świątecznym rarytasem, którego można posłuchać do poduszki i na godzinę przenieść się w bardziej sentymentalne miejsca niż nasza codzienność.

Kate Bush – „50 Words for Snow”; Fish People, 2011

Ocena Reflektora (1-5)

Iza Kierzek