Ars Cameralis: Fleet Foxes w Chorzowie 13.11.11
Każdy, kto nie zdaje sobie sprawy z pewnej niedoskonałości letnich festiwali muzycznych, powinien czym prędzej zawitać na Górny Śląsk i zrozumieć to, uczestnicząc w takim wydarzeniu jak Festiwal Ars Cameralis. Tylko kluby, teatry i niewielkie sale koncertowe zapewniają bowiem muzyce warunki, które sprawiają, że można bez pamięci zatopić się w jej dźwiękach aż po same uszy. A zjawiskowy koncert zespołu Fleet Foxes, którego doświadczyłem w niedzielę 13 listopada 2011 roku w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, potwierdza tylko przewagę kameralności wyżej wymienionych miejsc i jej nieocenioną rolę przy czerpaniu radości z występów na żywo. 
Paradoksalnie obfite superlatywy nie cisną się na moje usta, gdy piszę tę relację i wydają się zbędne w nadmiernych ilościach. To niezwykle mistyczne wydarzenie, w którym brałem udział, można by spokojnie podsumować używając wyłącznie jednego słowa: perfekcja. I to taka, która wywołała u mnie pokoncertową amnezję związaną z artystką supportującą Fleet Foxes. Muzyka niejakiej Alela Diane, osadzona w tradycyjnym amerykańskim klimacie alt-country, nie przykuła mojej uwagi na tyle, by poświęcić jej trochę więcej miejsca w tym tekście. Poprawny występ stanowiący zgrabne preludium do tego, co miało nadejść. I w zasadzie to by było na tyle w kwestii tej uroczej pieśniarki.
Co do głównych sprawców całego zamieszania – rzadko zdarza się, aby artyści w trakcie występu na żywo wykraczali jakościowo poza klarowność brzmienia osiągalną za sprawą studyjnych sztuczek speców od realizacji dźwięku i innych technicznych spraw. Nieskazitelna wręcz czystość i potęga brzmienia zespołu już przy otwierającym koncert „The Plains/Bitter Dancer” zmiotły w pył moje przeważnie skromne oczekiwania.
Publiczność zgromadzona tamtego wieczoru w Teatrze Rozrywki usłyszała prawie cały album „Helplessness Blues” przeplatany najlepszymi momentami z długogrającego self-titled i EP-ki „Sun Giant”. Był zaskoczony z pewnością ten, kto słuchając wcześniej w domowym zaciszu spokojnych folkowych piosenek Lisów, nastawiał się wyłącznie na koncert spod znaku „rozłóżmy się na trawce i pokontemplujmy”. Trochę na przekór idei przyświecającej Festiwalowi Ars Cameralis, Fleet Foxes dostarczyli w minioną niedzielę całkiem sporo momentów, w których miałem szczerą ochotę ruszyć swoje cztery litery i potupać trochę na stojąco pod sceną. Skłaniały do tego zwłaszcza mocarne wykonania takich utworów jak „Mykonos”, które wbiło w fotel zapewne niejednego słuchacza, z niżej podpisanym włącznie.

fot: Natalia Kaniak
Mniejsza zresztą o to, w jaki sposób podczas występu na żywo udało im się wydobyć z instrumentów oraz wokali głębię i krystaliczność dźwięku przypominającą zaśpiewy ministrantów w samym sercu katolickiej kaplicy, tudzież innych Beach Boysów. Połechtam troszkę ego każdego z członków tej niezwykłej kapeli (chłopaki, jeśli to czytacie, to pozdrawiam!) i przyznam po przeżyciu wielu wybitnych koncertów, że samym tylko kunsztem wykonawczym zostawiają w tyle całą konkurencję popularnych dziś artystów sceny folkowej czy alternatywnej i nie tylko ich.
Słuchając w Teatrze Rozrywki harmonii wokalnych i bezbłędnych zagrywek gitarowych czy uderzeń w klawisze pianina w takich perełkach jak „White Winter Hymnal”, „The Shrine/An Argument” czy w moim ulubionym „He Doesn’t Know Why”, wyobrażałem sobie jednocześnie, jak może wyglądać typowy plan dnia zespołu. Pobudka: 6:00. Rozgrzewanie strun głosowych i ćwiczenie chórków w tonacji c-dur: 7:00-11:30. Gra na instrumentach: 12:00 – 17:30. Kolacja: 18:00 – 2 kromki chleba z listkiem sałaty. Po kolacji: wspólne próby aż do oporu.
Precyzja i dyscyplina muzyki wykonywanej na żywo przez Fleet Foxes była dostrzegalna w każdej niemalże nucie dobiegającej ze wzmacniaczy. Widać, a przede wszystkim słychać, że panowie wstają rano i żyją po to, by grać. Potwierdza to nawet niewielki kontakt muzyków z publiką, który mógł sugerować ich pewną sceniczną ignorancję. Odnosiłem nieraz wrażenie, że między nimi a samą warstwą muzyczną nie istniał inny odbiorca poza zespołem. Trochę jakby byli tam sami dla siebie. Sprawiali wrażenie raczej introwertycznych. Ale czy wypada zarzucać im przyjęcie roli adekwatnej do charakteru festiwalu? Kiełbasa i piwo to raczej domena festynów z udziałem Lady Pank.
Nawet skromne komentarze Joshuy Tillmana – perkusisty zespołu – dotyczące polskiej kuchni, a zwłaszcza pierogów, po zasięgnięciu informacji od osoby wtajemniczonej w przygotowania cateringu dla kapeli, okazują się być co najmniej ironiczne ze strony muzyków-wegetarian. Szczęśliwie zatem obyło się bez przesadnego gremialnego masturbowania się zachwytami zagranicznych wykonawców nad Polską, tak bardzo charakterystycznymi dla stadionowych koncertów w naszym „niedopieszczonym” kraju.

fot: Natalia Kaniak
Najważniejsza jest jednak muzyka, a jej magia, mająca swe źródło w folkowych balladach, rozbudowanych o pianino, slide-guitar, a nawet jazzowe wstawki przy udziale kontrabasu i saksofonu (chylę czoła przed jegomościem w lumpowskiej czapce – Morganem Hendersonem), była wszechobecna podczas tego niedzielnego wieczoru w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Członkowie stada Lisów przenieśli mnie w swój prywatny świat spokojnego i prostego żywota wśród gór, rzek, jezior i innych cudów natury. Prostota trójkątnych i gwieździstych wizualizacji, którymi uraczyli nasze oczy techniczni zespołu, idealnie współgrała z kapitalnymi melodiami i wzmacniała silne emocje wywoływane przez nieziemskie utwory.
Moje pozytywne zaskoczenie objawiło się zresztą bardzo prędko w postaci bolących od uśmiechu policzków i trwało do samego końca. W pewnej chwili wydawało mi się nawet, że zagrali chyba wszystkie utwory, jakie opublikowali w swej jak na razie krótkiej, ale imponującej karierze, i że nie mając już nic do zaprezentowania polskiej publiczności, wykonali powtórnie niektóre utwory, bo tak cudownie było im na deskach teatru.
Samo miejsce, które wybrano na koncert tej folkowej sensacji, można uznać za strzał w dziesiątkę, porównując je z okolicznościami pierwszego występu zespołu w Polsce, który odbył się 6 lipca bieżącego roku w Poznaniu na otwartej przestrzeni targowej przy słonecznej aurze. Przyznam, że patrzenie na artystów „z góry”, z pozycji siedzącej, do której nie przywykłem w trakcie koncertów, jest dosyć osobliwą sytuacją, mogącą delikatnie wypaczyć końcową ocenę występu, a nawet stosunek muzyków do publiczności.
Ostatecznie jednak nie ma sensu zastanawianie się nad tym, z jakiej odległości lepiej spogląda się na scenę albo czy to tyłek, czy nogi powinny stanowić fundament wytrzymałości naszego ciała w trakcie koncertu. Brodacze z Seattle mają wszystko, co potrzebne do sprawienia, aby tłum wstrzymał oddech na długo, gdy oni wychodzą grać. Pragnę więc zwrócić się z uprzejmą prośbą do organizatorów o znacznie częstsze zapraszanie na Festiwal Ars Cameralis artystów tego pokroju, co Fleet Foxes. Ten rodzaj muzyki jest po prostu kwintesencją intymnej relacji człowieka z uwodzicielskimi nutami. A skoro już mówimy o podobnej stylistyce muzycznej, to może by tak za rok Bon Iver?
Więcej fotografii z tego koncertu znajdziecie TU.