Melancholijny świat von Triera

Na „Melancholię” poszłam wyzbyta z jakichkolwiek oczekiwań: po prostu chciałam ją obejrzeć. I kiedy po ekranie przesuwały się napisy końcowe, a ja siedziałam, okradziona ze słów, ogłuszona ciszą, nie miałam wątpliwości, że to kawał naprawdę dobrego kina. I to co najmniej na kilku płaszczyznach.

Kadr z filmu

Przede wszystkim von Trier urzeka poetyką ujęć, wymową obrazów zamkniętych w ramy, nierzeczywistych jak sen, a jednocześnie znajomych do bólu. Otwierająca film sekwencja onirycznych kadrów wprowadza w odpowiedni klimat. Zrozumienie przychodzi później. I bardzo wymowni „Myśliwi na śniegu” Bruegla, obraz jakoś osobiście mi bliski.

Emocje, nastroje, stany nie są tylko zarysowane w filmie. One wypływają z ekranu, przenikają do umysłu widza. Patrzę na zmagającą się z depresją Justine i czuję wzbierający we mnie smutek. Dzielę jej otępienie, ale także bezradność i ból Claire, czuję troskę męża, widzę wrodzoną mądrość chłopca, walczącego o Superciocię na swój dziecięcy sposób. I wracam wciąż do Justine, do jej smutku, do jej obezwładniającej melancholii. Bo każdy nosi analogiczne przeżycia w sobie, takie zranienia, które odbierają chęć życia, siły, nadzieję. Które powodują, że życie wydaje się jedynie ciemnością nieprzeniknioną. Różnica polega jedynie na umiejętności wyzwolenia się z jej okowów.

I nagle wysuwa się na pierwszy plan nieuchronny koniec. Z jednej strony można by powiedzieć, że to tylko kolejna apokaliptyczna wizja. Ale przecież nie. Bo czy naprawdę o zagładę Ziemi tutaj chodzi? Myślę, że raczej o ludzkie zmagania z tym, co przychodzi w życiu silniejsze od nas, co w nas uderza z siłą Melancholii, przed czym nie można uciec, nie można się schować. Z tym, co powoduje koniec znanego nam świata, poukładanej rzeczywistości i konieczność rozpoczęcia wszystkiego jeszcze raz.

„Myśliwi na śniegu” Peter Bruegel

A jednak w tej apokaliptycznej przestrzeni „Melancholii” odbija się echem  „Droga” McCarthy’ego*: tyle, że w innej konfiguracji. U von Triera to ojciec w obliczu zbliżającego się końca porzuca rodzinę, nie jest w stanie patrzeć na ich nieuniknioną zagładę – w samotności odbiera sobie życie. Odwrotnie niż u McCarthy’ego zostajemy więc skonfrontowani z postawą matki, świadomej przerażającej prawdy, że nie może uratować swojego dziecka. I autentycznie chwyta za gardło ta rozpaczliwa próba ucieczki, którą podejmuje kobieta, ucieczki skazanej z góry na porażkę, o czym przecież wie, ale mimo to próbuje, bo musi, musi zrobić to dla swego dziecka.

A potem jej powolny spacer przez pole golfowe, z synem przytulonym do piersi, już w jakimś straszliwym pogodzeniu z rzeczywistością, ale takim pogodzeniu, jakie przydane jest twarzom skazańców wiedzionych na szafot. I choć mogę to zaledwie przeczuwać, przeraża mnie to, z czym musi się zmierzyć matka: świadomość tego wszystkiego, czego nie doczeka jej jedyne dziecko, czego nie zdążyło poznać, pewność, że nie może mu pomóc, bezsilność, a wreszcie gotowość do wszelkiej ofiary, która nie spotyka się z możliwością jej wypełnienia.

I najbardziej urzekające jest to, że do opowiedzenia tego obrazu w znacznej mierze wystarczają ludzkie twarze: to w ich obrębie dzieje się wszystko to, co ważne, one są nośnikiem treści. Nieważne stają się słowa, obrazy, muzyka: wystarczy patrzeć na twarze bohaterów i z nich wyczytywać historię, którą opowiadają. Historię bólu, strachu, cierpienia, bezsilności. Ale też historię przywiązania, miłości, gotowości do poświęceń. W „Melancholii” nie ma dobra i zła, są tylko ludzie i ich życia.

Ocena Reflektora (1-5):

——————————————————–
Melancholia, reż. Lars von Trier; prod. Dania, Francja, Niemcy, Szwecja, Włochy; 2011.
*„Droga” Cormacka McCarthy’ego została zekranizowana przez Johna Hillcoata (2009).

Bernadeta Prandzioch