Słowa
„Może słowa potrzebują ciepła, gdy się rodzą od nowa” – napisał kiedyś mistrz Wiesław Myśliwski i chyba miał rację. Sytuacja rozmowy jest najintymniejszą formą kontaktu z drugim człowiekiem. Takie „nowonazywanie” i „nowopoznawanie” wymaga pełnego zaangażowania z obu stron – to jakby budować coś od nowa. Razem.
Dmuchamy na siebie delikatnie, żeby nie spłoszyć słów. Najpierw trzeba je oswoić, przygotować. Spokojnie, przecież kiedy będzie trzeba, dojrzeją. Będą coraz bardziej wyraźne, dobitniejsze i śmielsze. Nagle okaże się, że szeleszczą i błyszczą, odrywają się z cichym trzaskiem – prawdziwe słowa, zdolne zmieniać wszystko wokół tak długo, jak długo będzie trwała rozmowa.
Każdy z nas nosi w sobie trwałe ślady poprzednich spotkań, spojrzeń. Nasze głowy i ciała mają zdolność pamięci rzeczy, pamięci serca, pamięci drugiego człowieka, w każdą relację wchodzimy już z jakimś bagażem, tabula rasa w tym przypadku to kompletna bzdura, nie jesteśmy w stanie wejść z kimś w jakąkolwiek relację z czystą kartką. Skoro świat to tekst, według postmodernistów, to my również jesteśmy tekstami, tyle że dość osobliwymi: przypominamy palimpsesty, pergaminowe rękopisy, z których usunięto pierwszy tekst i ponownie zapisano. Nie do końca starci, wyczyszczeni, szukamy się nawzajem wciąż od nowa, zawieszeni w wiecznym dialogu.
Każda z osób, które spotykamy, jest zaproszeniem. Zaproszeniem do poznania czegoś niesamowitego, jedynego w swoim rodzaju, a z drugiej strony tak zwykłego i znanego. Co nas różni tak naprawdę? Płeć, pochodzenie, kolor skóry – to rzeczy zewnętrzne, na dobrą sprawę nieważne. A wewnątrz? Poglądy, upodobania, wierzenia, czyli to wokół czego obraca się mówienie.
Nie ma nic bardziej erotycznego niż rozmowa osób, które się przyciągają, nie tylko fizycznie. Spotkali się przypadkiem, dwójka już znajomych sobie ludzi, którzy nigdy nie myśleli o sobie inaczej, jak tylko: kumple. I nagle ten błysk, uśmiech i kaskada słów, szumiących, obijających się, prześlizgujących się po nich, zostawiających drobne ślady. Nie wiedzieli, co się z nimi dzieje, jakby znali się od wieków, tak niespodziewane pragnienie ciepła, poznania kogoś bardziej, zaproszenie do swojego życia, bez deklaracji, przysiąg, tak po prostu. Tak dużo mogli mówić, mówić do siebie, drażnić, rozbierać słowem, wić niemalże pod ostrzałem głosek i zdań, trwać w rozkosznej konfiguracji wciąż na nowo tworzonych wariacji z zestawu trzydziestu czterech liter.
Intymność, zaufanie aż do bólu zębów, na wskroś. Kilka momentów bliskości takiej, że zapominali, jak się oddycha. Nigdy nie byli razem i nie mieli być, nikt o nich nie wiedział, nawet oni nie wiedzieli, jak siebie nazwać i koniec końców zrezygnowali z siebie całkowicie. Próbowali (ona bardziej niż on) kilka razy być dla siebie bardziej. Nie udało się. Okazało się, że byli dla siebie tylko chwilą, momentem – dwa odrębne wszechświaty połączone głodem ciepła. To niczyja wina.
Bolało. Czekała (bardziej niż on) na pukanie, dzwonek do drzwi, cokolwiek. Przestali patrzeć na siebie, mówić, słowa umarły. Myśleli się sobie jeszcze czasem, gdy przychodziła cisza – trzeba się zawsze ciszy bać, jej lepkich palców i szeptów, pytań, które wyciągają z nas lęki, o istnieniu których nawet nie wiedzieliśmy. Cisza to śmierć i chłód, w których tańczą myśli, z tyłu głowy, wspomnienia w zgięciu łokcia, rogówce oka.
Borys Pilniak pisał, że każda kobieta to niewypite szczęście, ale tak jest z każdym człowiekiem, z którym potrafimy mówić. Nie można odkładać takiej szansy na potem, bo może jutro będzie inaczej. Spośród nas każdy będzie inny, trzeba tylko podjąć ryzyko. Przestać się bać, nie wszyscy gryzą, a czasem zdarzają się wyjątki, te cudowne wyjątki, które pokazują, że świat bywa całkiem znośny, całkiem do przyjęcia – do przeżycia.