Belgijska niespójność

Belgii tak naprawdę nie znamy, znamy Brukselę, czekoladki i kilku polityków. Ten stan rzeczy próbuje zmienić w najnowszej książce „Belgijska melancholia” Marek Orzechowski – dziennikarz, publicysta i korespondent TVP z Brukseli. Opisuje w niej kilka elementów: historię kraju, bieżącą politykę, obyczaje, kuchnię i sztukę. Mam jednak wrażenie, że tak jak Walonia i Flandria nie tworzą spójnego państwa, tak i wymienione przez autora elementy nie składają się na pełny obraz kraju.

Książka łączy w sobie wiele tematów i wiele gatunków. Jest reportażem, gawędą, listem z podróży, przewodnikiem, opowieścią kulinarną i historyczną. To duże zróżnicowanie sprawia, że czytelnik nie nudzi się podróżując po Belgii, a zaskakujące zmiany narracji i tematyki pozwalają mu pędzić po całym kraju. Jednak, tak jak w szybkich pociągach, podróżując w ten sposób, widzi się tylko migawki, nie ma czasu na zatrzymanie się i zobaczenie całości. Historia przedstawiona jest obok polityki i kultury – tylko nieliczne fragmenty wskazują na powiązania między nimi. Poszczególne rozdziały tworzą odrębne całości.

Kolejną wadą „Belgijskiej melancholii”(bo od wad, niestety, zacznę) jest jej podobieństwo do powieści z tezą. Już w pierwszym rozdziale przedstawiona jest myśl o tym, że Belgia jest sztucznie podtrzymywanym tworem państwowym. Nie jest to twierdzenie nowe i zaskakujące – pisał już o tym w jednym z esejów Leszek Kołakowski słowami: Pytałem kiedyś znajomego w Brukseli, czy istnieją w ogóle Belgowie, czy tylko Flamandowie i Waloni. Powiedział, że zawsze jest garstka polskich Żydów, którzy nie są ani Flamandami, ani Walonami, więc pewnie są Belgami. Prawdziwość tego zdania Orzechowski stara się udowodnić w całej książce (wręcz w każdym jej zdaniu) i podporządkowuje temu cały tok narracyjny. Wadą, do której przedstawienia cały czas zmierzam, jest jednostronne przedstawienie problemu. Bo przecież coś jednak sprawiło, że dwa wspomniane regiony połączyły się ze sobą – na pewno jest to coś więcej niż wskazywana przez autora miłość Belgów do czekolady i frytek.

O wiele bardziej niż fragmenty opisujące (moim zdaniem w niepełny sposób) historię i politykę państwa podobają mi się momenty opisowe, w których autor, spacerując po miastach i uliczkach, opisuje napotkane kamienice, widoki i ludzi. Czyni to w niezwykle plastyczny sposób, co pozwala czytelnikowi przenieść się w nowe miejsce i zdobyć informacje o mentalności i zwyczajach jego mieszkańców – co może być ważną wskazówką dla osób wybierających się w tamten rejon.

Moim zdaniem „Belgijska melancholia” jest dobrą książką otwierającą przygodę czytelnika z Belgią, dobrym punktem wyjścia do dalszych badań i podróży. Jednak to lektura wymagająca uzupełnienia i dużej dozy krytycyzmu. Z faktów przedstawionych przez autora trzeba wysnuć własne wnioski, trzeba umieć, chociaż w wyobraźni, powycinać jej fragmenty i ustawić w ciąg przyczynowo-skutkowy, zastanawiając się nad tym, jak przeplata się ze sobą przestrzeń miejska, historia, polityka i kultura. Czytelnikom posiadającym już wiedzę o tym, nieznanym w gruncie rzeczy przez Polaków, kraju radzę, by pieniądze przeznaczone na zakup książki odłożyli do świnki skarbonki z napisem: „Bilet do Belgii”.

—————————————————
Marek Orzechowkski „Belgijska melancholia”; wyd. Muza S.A. 2011.